"Ostatni klaps": Oby ostatni [RECENZJA]
Nie czytajcie tej recenzji. A już na pewno w nią nie wierzcie. Jak głosi bowiem znane przysłowie - "krytyk i eunuch z jednej są parafii. Obaj wiedzą jak, żaden nie potrafi". Łatwo się domyślić, że moje pastwienie się nad *"Ostatnim klapsem" Gerwazego Reguły wynika wyłącznie z tego, że sam chciałbym kręcić filmy, ale nie potrafię.*
21.05.2015 13:04
Tak się złożyło, że miałem wątpliwą przyjemność być obecnym na premierze pierwszej produkcji nowej firmy dystrybucyjnej Mushchelka (czyt. Muszczelka). Przetrwałem godzinę czekania, prezentację twórców niczym na gali bokserskiej, występ Pani śpiewającej piosenkę z filmu oraz osoby przebrane za żołnierzy Napoleona. Ci ostatni pojawili się nieprzypadkowo, ponieważ fabuła filmu koncentruje się na starszym, zapomnianym reżyserze, który chce nakręcić dzieło o relacji Napoleona Bonaparte i Marii Walewskiej. Nie byłoby w tym nic zabawnego, gdyby nie to, że główną rolę chce zagrać gwiazda filmów pornograficznych, a staje się to możliwe, dzięki jej producentowi, który wykłada pieniądze na realizację tegoż dzieła. Gdy w jednej części willi powstaje poważny artystyczny film, w drugiej kręci się pornosa na ten sam temat. Boki zrywać.
Na tym właśnie zasadza się cały humor "Ostatniego klapsa". Głupiutka aktoreczka okazuje się wrażliwa, więc chce grać w filmie artystycznym (ha, ha). Natchniony reżyser peroruje o głębi swojego pomysłu, używając interesujących zlepków słów, jak erotyczny patriotyzm (he, he). Do tego ten wielki artysta nie wie, że w tym samym miejscu kręcony jest pornos, co daje okazję do stworzenia komedii omyłek - jedną z nich jest pomylenie dublera w scenie łóżkowej z dyrektorem telewizji (tu już spadłem z krzesła ze śmiechu). W wyśmiewaniu ambicji gwiazd porno i przeintelektualizowania części reżyserów nie ma oczywiście nic złego. Tylko trzeba umieć to robić. W "Ostatnim klapsie" nie ma ani sensownego scenariusza, ani dowcipu, ani luzu, ani nawet dystansu. Twórcom naprawdę wydaje się, że nakręcili film refleksyjny, melancholijny, a do tego autotematyczny - wszak pokazuje się tu, w jaki sposób tworzy się film. Bergman może się schować.
Idiotyzmów scenariuszowych można by wymienić bardzo dużo. Jak chociażby wątek dociekliwej dziennikarki, która wpierw jest zszokowana tym, co podgląda na planie, później - wzięta za statystkę (inwencja autorów jest doprawdy niezmierzona) - świetnie bawi się kręcąc sceny seksu, a po wszystkim chce kontynuować tę ścieżkę kariery. I tak, piszę o tym oczywiście dlatego, że sam jestem dziennikarzem, więc poczułem się dotknięty, chociaż skrycie marzę, by i mi się coś takiego przytrafiło. Do tego nie mam dziewczyny, więc jakoś muszę dać upust swoim frustracjom.
Kolejny akapit warto poświęcić tak zwanemu aktorstwu. Akurat Mariusz Pujszo i Marek Włodarczyk po prostu są i mówią swoje kwestie w sposób, który w porównaniu z innymi nie wywołuje bólu zębów. Patrzenie jednak na próby wypowiedzenia choćby jednej kwestii, czy pokazania jednej miny bez fałszu w wykonaniu Mai Frykowskiej było ponad moje siły. Po jej pierwszym pojawieniu się na ekranie, miałem ochotę zacytować klasyczny greps z filmu Woody'ego Allena "Strzały na Broadwayu": "proszę o podwójne cokolwiek". Podobnej jakości są inne występy, między innymi Michała Milowicza oraz wielu młodych dziewczyn, które chętnie i bez oporów pokazują na ekranie swoje piersi.
Nie ma sensu dłużej kopać leżącego, już i tak wylałem z siebie wystarczająco dużo żółci. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, co wyjdzie z połączenia filmu artystycznego z pornosem (poza "Nimfomanką" Larsa von Triera), to właśnie dostaliście odpowiedź. Tragizmu całej sytuacji dodawał fakt, że w plecaku miałem świeżo zakupionego "Wiedźmina III". I nie mogłem napić się alkoholu, bo podwójne cokolwiek nie jest dla kierowców samochodów. Gdybym mógł, może "Ostatni klaps" dostałby ode mnie jedną gwiazdkę więcej.