Otwory, szczeliny, pęknięcia i rany, czyli recenzja filmu ''Wilgotne miejsca''
„Wilgotne miejsca“ Davida Wnendta jedni porównują do „Nimfomanki“ (2013) Larsa von Triera, inni do „Amelii“ (2001) Jean-Pierre’a Jeuneta. Są to skojarzenia dosyć dziwne, acz uzasadnione. W ekranizacji powieści Charlotte Roche o seksualności i ciele mówi się równie otwarcie, jak w filmie von Triera, a główna bohaterka historii jest istotnie nie mniej urokliwa niż paryska Amelia. W końcu, tak jak w czasie analizy obu wymienionych filmów, tak też w „Wilgotne miejsca“ trzeba zajrzeć głębiej, bo pod pozorami bezpruderyjnej komedii, kryje się bolesna historia o dojrzewaniu.
Narracja Wnendta jest mieszaniną wspomnień, emocji i ujęć, którym na pierwszy rzut oka brakuje logiki. Już sekwencja otwierająca zapowiada, że pojawił się jakiś błąd matrixie. Środkiem ulicy, w kolorowych ciuchach i z figlarnym uśmiechem przylepionym do twarzy, na deskorolce jedzie Helen (Carla Juri). Chwilę później widzimy ją na lekcji w szkole, potem w domu rodziców. W międzyczasie dziewczyna wchodzi boso do miejskiego szaletu i robi to, co lubi najbardziej – ociera się pochwą o brudny sedes. Co więcej, zdaje się, że filmowa postać jest nastolatką, a gra ją trzydziestoletnia aktorka. Nic tu do siebie nie pasuje i jedno przeczy drugiemu, ale dzieje się tak tylko dlatego, że pracujący na pełnych obrotach umysł Helen nie potrafi znaleźć struktury w chaosie myśli i nieprzepracowanych traum.
Zostajemy wrzuceni do jej świata jak w kocioł pełen gryzących się w smaku i zapachu składników. Nie ugotujemy z tego zupy, póki Helen nie znajdzie zgubionego przepisu i nie wyeliminuje tego, co zupełnie niepotrzebne. Wnendt znajduje świetny wizualny ekwiwalent dla strumienia świadomości, który zalewa ekran. Z pełnym oddaniem idzie w kicz, narracyjną beztroskę, logikę skojarzeń, otwarte dyskusje o seksualności, wydzielinach, otworach, ranach i tajemniczych szczelinach. Chociaż może słowo tajemniczy nie jest użyte zbyt fortunnie w tym kontekście, bo o zachowywaniu sekretów nie ma w filmie mowy.
Helen zwierza się ze wszystkiego bez mrugnięcia okiem. Nie czuje się zawstydzona opowiadając o hemoroidach, zużytych tamponach (lubi się nimi wymieniać z przyjaciółką), przyjemności płynącej z rozkosznej masturbacji pestką melona i ranie odbytu, którą zrobiła sobie samodzielnie nieostrożnie się goląc. To z jej powodu trafia do szpitala i przykuta do łóżka opowiada o swoich seksualnych doświadczeniach i fantazjuje na temat przystojnego pielęgniarza. Szpital to doskonałe miejsce nie tylko do tego, by opowiadać o ciele, ale i by uzdrawiać duszę. Ta druga rzecz to wypadkowa całej sytuacji. Snując narracje o sobie samej Helen powoli wraca pamięcią do zepchniętej w podświadomość traumy z dzieciństwa.
Cały film Wnendta ogląda się trochę tak, jakby patrzyło się na brudy wymiecione spod dywanu czy na społeczno-kulturowe tabu postawione w świetle reflektorów i drobiazgowo analizowane. W „Wilgotnych miejscach“ znajdują ujście lęki, emocje, wrażenia, o których zazwyczaj nie potrafimy rozmawiać. Helen opowiada o nich z dezynwolturą i godnym podziwu urokiem. Obsadzona w pierwszoplanowej roli Juri niesie film na swoich barkach i jest jego motorem napędowym. Śmiechem oswaja to, co niechciane, brudne, pachnące człowiekiem. Na pewno będzie to wzbudzać kontrowersje wśród delikatniejszej publiczności, więc warto pamiętać, że, pozwolę sobie na parafrazę, do odważnych ten film należy.
Ocena - 6/10