Polacy na ustach całego Cannes. "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego mocnym kandydatem do Złotej Palmy
Trudno sobie wymarzyć lepsze przyjęcie. Film Pawlikowskiego nagrodzono kilkuminutową owacją. Łez nie kryła Julianne Moore, reżyserowi gratulowali Cate Blanchett i Guillermo Del Toro. Póki co to najmocniejszy film konkursu głównego z realną szansą na nagrodę.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.
Pawlikowski wraca do PRL. Jesteśmy w Polsce w połowie XX wieku. Zaczyna się od konkursu na wykonanie pieśni ludowych. Zula (Joanna Kulig) staje w szranki z innymi uczestnikami, których ocenia Wiktor (Tomasz Kot). Rodzi się uczucie, którego przebieg i perturbacje będziemy oglądać na przestrzeni kilkunastu lat.
Zobaczcie, co polscy dziennikarze mówili o "Zimnej wojnie" zaraz po pokazie:
Pawlikowski jest perfekcjonistą. W jego filmie wszystko ma znaczenie. Każdy ruch kamery, każdy detal w kadrze, każdy grymas aktorów jest po coś. Pod tym kątem to film do wielokrotnego oglądania. W zaledwie 10-minutowej rozmowie po seansie odkryłam, że zwróciliśmy z innymi widzami uwagę na kompletnie różne elementy, które w naszej rozmowie dopełniały się. Nie mogę się doczekać kolejnej projekcji, by odkryć nowe obszary tego filmu! Wszyscy byliśmy za to zgodni co do jednego - to sukces Joanny Kulig.
Aktorka, której poza graniem wielkim talentem jest śpiewanie, dostała szansę wykazania się na obu płaszczyznach i tę szansę właściwie wykorzystała. W wykonywanych przez nią utworach ludowych jest taka energia, że nie dziwię, że niektórzy nazywają ten film musicalem. Marzę, by płytę z tymi kawałkami mieć u siebie i słuchać na okrągło.
Kulig obdarza swoją bohaterką sprzecznymi cechami. Widać w niej butę, zadziorność i seksapil, a jednocześnie jakąś tragedię, jakąś bojaźń, jakąś niepewność. To nietypowe połączenie, jakby w jednym ciele znalazły się femme fatale i Penelopa, modliszka i krucha kobieta spragniona silnej ręki mężczyzny, odważna i romantyczna.
Osobnym bohaterem tego filmu jest język, za który odpowiadał Janusz Głowacki. Po seansie zasypywaliśmy się cytatami ("Ojciec pomylił mnie z matką, więc pokazałam mu różnicę nożem" - powie Zula). Pawlikowski po prostu zebrał specjalistów, którzy połączyli siły. Głowacki - język, Łukasz Żal - strona wizualna, duet Katarzyna Sobańska i Marcel Sławiński - kostiumy. Niewiarygodne, jak to wszystko się tutaj zgrało. Pawlikowski stał się tym samym dyrygentem, któremu udało się uzyskać niezwykłą symfonię. A co ważne - nie ma tu żadnego śladu powtarzania się. Otaczający się stałymi pracownikami reżyser, choć korzysta z podobnych rozwiązań, otrzymuje zupełnie inny efekt.
Piątek na festiwalu w Cannes to dzień, kiedy oczy całego świata zwrócone są na Polskę. Mówi się o nas w superlatywach, chwali się tak naszych aktorów, jak i producentów, którzy stanęli przed nie lada wyzwaniem. Dążący do perfekcji Pawlikowski nie tylko przekraczał budżet, ale też rezygnował ze scen, które ostatecznie nie spasowały do jego wizji.
Trudno wyobrazić sobie producenta, który zniósłby to, że najdroższa scena wypada z ostatecznej wersji. To przypadek Ewy Puszczyńskiej i Piotra Dzięcioła, których cierpliwość opłaciła się. Dzięki niej mamy pierwszy polskojęzyczny film w konkursie głównym Cannes od czasu "Przesłuchania" Ryszarda Bugajskiego, które pokazano tu w 1990 r. Krystyna Janda wyjechała wtedy z Riwiery z nagrodą aktorską. Czuje, że historia może się powtórzyć, a statuetka stać się własnością Joanny Kulig. W pełni na nią zasłużyła.
W artykule znajdują się linki i boksy z produktami naszych partnerów. Wybierając je, wspierasz nasz rozwój.