Premiera "W ukryciu": Lionel Baier o polskich korzeniach, filmowej rodzinie i współczesnych napięciach społecznych
Szwajcarski reżyser Lionel Baier przy okazji premiery komediodramatu "W ukryciu" opowiada Marcinowi Radomskiemu o polskich korzeniach oraz o tym, jak współczesne napięcia społeczne ukształtowały jego najnowszy film. Ekranizację głośnej książki Christophe'a Boltanskiego, opowiadającej o niezwykłej rodzinie, której losy nieodłącznie wiążą się z historią Francji, można już oglądać w kinach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W UKRYCIU - oficjalny zwiastun, w kinach od 13 czerwca
Marcin Radomski: Twoja rodzina, podobnie jak Christophe'a Boltanskiego, autora powieści "W ukryciu" również pochodzi z Odessy. Jakie są twoje korzenie?
Lionel Baier: Mój pradziadek rzeczywiście był Polakiem. Spotkał moją prababkę w Odessie - to było jeszcze w XIX wieku. Służył wtedy w rosyjskiej armii. Ona natomiast była Szwajcarką i uczyła francuskiego rosyjską rodzinę. Poznali się właśnie tam, a potem razem przenieśli się do Szwajcarii.
Zatem twoje związki z Polską sięgają kilku pokoleń wstecz.
Tak, ale mój pradziadek nie mówił po polsku, a mój dziadek z kolei również nie przekazał języka mojemu ojcu. W efekcie sam nie mówię po polsku, a Polska była dla mnie przez długi czas abstrakcją. Wiedziałem tylko, że Roman Polański jest Polakiem - i to był mój jedyny punkt odniesienia.
A kiedy po raz pierwszy odwiedziłeś Polskę?
W latach 90-tych. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się bezpośrednio z tym krajem, co zapoczątkowało moją późniejszą współpracę z polskim środowiskiem filmowym, kiedy kręciłem film "Na wschód" w 2005 roku. Teraz przy "W ukryciu" dla mnie, podobnie jak dla postaci w książce, dawna Odessa była symbolicznym punktem wyjścia do filmowej opowieści.
Christophe Boltanski, autor książki, na podstawie której powstał scenariusz filmu, jest dziennikarzem i pisarzem. "W ukryciu" przedstawił barwną historię rodziny Boltanskich, zasłużonej dla kultury i nauki francuskiej. Dziadek autora był lekarzem, członkiem Akademii Medycyny, babka pisarką, ojciec wybitnym socjologiem, jeden ze stryjów - językoznawcą, drugi - światowej sławy artystą plastykiem, siostra - historyczką. Jak trafiłeś na książkę Boltanskiego?
Zaproponował mi ją francuski dystrybutor. Od razu mnie zachwyciła, choć miałem wrażenie, że jej adaptacja będzie niemal niemożliwa. Opowieść prowadzona jest przez pryzmat kolejnych pomieszczeń w domu, w każdym z nich toczy się inna historia, rozgrywająca się na przestrzeni całego wieku. Narracja jest zupełnie nielinearna.
Co cię przekonało, że jednak zdecydowałeś się przenieść historię na ekran?
Przede wszystkim sama rodzina. Rodzina jako pierwsza struktura społeczna, z którą się stykamy po narodzinach. Ta konkretna była bardzo nietypowa, chaotyczna, nieuporządkowana. Mnie ten chaos nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, bo uważam, że to dzięki niemu dzieci mogą same wyznaczać sobie drogę, uczyć się świata. Taki jest też świat - nie jest uporządkowany i symetryczny, lecz pełen sprzeczności. Chciałem pokazać, że rodzina może być przestrzenią progresywną, nowoczesną, otwartą. Taka właśnie była rodzina Boltanskich, bohaterów filmu. W mojej własnej rodzinie również funkcjonowały różne legendy, szczególnie związane z pochodzeniem żydowskim. Nie wszystko było jasne, dlatego część tej historii musiałem sam sobie dopowiedzieć.
Jak połączyłeś fakty z fikcją?
Dla mnie wymyślić nie znaczy skłamać. Chodzi raczej o własną wersję prawdy - coś, co z pokolenia na pokolenie staje się legendą. W filmie widać ten proces, jak wspomnienia, anegdoty i domysły tworzą spójną narrację, choć może nie do końca prawdziwą w sensie dokumentalnym.
Film opowiada o 9-letnim chłopcu podekscytowanym możliwością spędzenia kilku dni z dziadkami w ich wiekowym mieszkaniu. Dołączają do nich dwaj żywiołowi wujkowie - artysta plastyk i aspirujący intelektualista oraz prababcia z Odessy. W tym samym czasie rodzice chłopca biorą udział w historycznych protestach. Dlaczego postanowiłeś opowiedzieć tę historię z perspektywy dziewięcioletniego chłopca?
To zabieg, który pozwala opowiadać historię z dystansu, przez pryzmat dziecięcego spojrzenia. Jednocześnie jest też głos reżysera, bo na początku filmu pojawia się narrator, który mówi: "Zrobię adaptację". Mamy więc dwa poziomy narracji - dziecka i twórcy, dzięki temu widz nie musi wszystkiego rozumieć - może po prostu uczestniczyć w tej rodzinnej mozaice. Nawet jeśli pojawia się np. wujek-lingwista, który mówi bardzo złożone rzeczy, to wszystko jest filtrowane przez spojrzenie i rozum dziecka.
W jednej z głównych ról wystąpił wybitny francuski aktor Michel Blanc. To jego ostatnia rola, zmarł wkrótce po realizacji filmu.
Blanc jest postacią kultową, nie tylko dla francuskiego kina, ale też dla mnie osobiście. Oglądałem go jeszcze jako nastolatek, a później podziwiałem jego bardziej dramatyczne role, jak właśnie w "Ministrze". Kiedy pisałem scenariusz, miałem w głowie postać, która potrzebuje tej specyficznej mieszanki kruchości, ironii i inteligencji - i od razu pomyślałem o nim. A potem, ku mojemu zdziwieniu, Michel zgodził się zagrać. Myślę, że polubił ton filmu, balansujący między polityką, absurdem a ludzką emocjonalnością. To była dla mnie ogromna radość.
Obok tematu rodziny, w filmie pojawia się też kwestia antysemityzmu i wydarzeń z maja 1968 roku. Dlaczego punktem wyjścia jest maj 1968 roku?
Od dawna chciałem zrobić film o Holokauście i antysemityzmie, ale nie jako opowieść kostiumową. Interesuje mnie ten temat jako aktualne zjawisko. W moim przekonaniu antysemityzm wciąż jest obecny w europejskim DNA, ujawnia się, gdy dochodzi do napięć społecznych. Widać to w działaniach skrajnej prawicy we Francji, gdzie Żydzi są wykorzystywani jako figura retoryczna, jako wrogowie czy w kontraście do innych grup. To samo działo się w Polsce w 1968 roku, kiedy władze komunistyczne przeprowadziły czystkę wśród osób pochodzenia żydowskiego. To nie są zamknięte rozdziały, ale coś, co wciąż rezonuje.
Czy właśnie z powodu "W ukryciu" jest dla ciebie filmem bardzo współczesnym?
Zdecydowanie. W trakcie pracy nad scenariuszem, który zaczynałem pisać w 2015 roku, zrozumiałem, jak bardzo ten temat jest aktualny. We Francji trwały wtedy protesty przeciwko dojściu skrajnej prawicy do władzy. Do tego doszła pandemia, która - podobnie jak w filmie - zmusiła nas do życia w domach wielopokoleniowych, z rodziną, w zamknięciu. Ten kontekst sprawił, że film zyskał dodatkowy wymiar.