PRL oczami szamana
Reklamowany jako „dokument” film Bartosza Konopki i Piotra Rosołowskiego w rzeczywistości trudno zamknąć w takich sztywnych ramach. Co prawda film dokumentalny ma wiele oblicz, ale „Sztuce znikania” bliżej do formy kolażowej – mieszania fikcji z rzeczywistością, materiałów archiwalnych z nakręconymi na potrzebę projektu, fragmentów filmów z kronikami, oryginalnego dźwięku z dogranym komentarzem.
Taka forma sytuuje „Sztukę…” blisko nominowanego do Oskara „Królika po berlińsku”, poprzedniego projektu Konopki i Rosołowskiego. Tam stylizacja na film przyrodniczy (czytany zresztą, przez mistrzynię fachu, Krystynę Czubównę) była metaforą doświadczenia życia za żelazną kurtyną w okresie późnej komuny i przełomu. Tutaj opowieść o haitańskim kapłanie, który przybywa do Polski ściągnięty przez Jerzego Grotowskiego, żeby odprawiać z jego aktorami obrzędy wudu, jest punktem wyjścia do panoramy PRL-u z przełomu lat 70. I 80.
Podstawową zaletą „Sztuki…” jest właśnie próba pokazania ciężkiego okresu rodzimej historii właśnie z perspektywy szamana. Ten punkt widzenia pozwala na wyzbycie się obiegowych sądów na temat Polski Gierka, Kani i Jaruzelskiego, a popatrzenie na nią świeżym okiem. Nie pozbawionym ironii, humoru, ale też i w pełni poważnym i dojrzałym. Jaki obraz się wówczas wyłania? To świat pełen marazmu; ludzie pozbawieni są radości życia: długie kolejki do sklepów przypominają kondukty pogrzebowe, na twarzach wszystkich rysuje się smutek i przygnębienie. Najdonioślejszymi wydarzeniami jest wizyta papieża i Sierpień. Ślady radości i konsolidacji społeczeństwa zostają zmazane z chwilą wprowadzenia stanu wojennego.
Są to wszystko fakty, ale wprowadzenie fikcyjnego komentarza Amona Fremona, napisanego piórem Ignacego Karpowicza, każe spojrzeć na wszystko inaczej. Fremon porównuje dożynki na stadionie X-lecia do haitańskich obrządków składania ofiar bogom; kult maryjny przypomina mu lokalne wierzenia, a Wałęsę, wspinającego się na mur gdańskiej stoczni otacza tajemnicza, mistyczna aura. To spojrzenie maga daje oczywiście efekt parodystyczny, ale gdyby się głębiej przyjrzeć – analogie między polskim doświadczeniem oraz naszą mentalnością i tym samym w postkolonialnym Haiti są wyraźne. I to nie tylko dzięki znakomitemu montażowi Andrzeja Dąbrowskiego, który błyskotliwie zestawia pacyfikacje mieszkańców przez władze czy religijne uniesienia w obu krajach. Historia niepodległości obu podmiotów jest przecież równie krótka.
To z kolei sprawia, że owa wizyta kapłana jest przyczynkiem do postawienia bardzo wielu pytań odnośnie Polski z czasów przełomu, ale także i jej dzisiejszego kształtu – wszak jesteśmy „dziećmi” i spadkobiercami tamtego systemu. Być może bliżej nam było wczoraj i dziś do małej wysepki w archipelagu Wielkich Antyli niż do Zachodu, do którego wciąż aspirujemy? Konopka i Rosołowski nie dają jednoznacznej odpowiedzi, ale już sam fakt postawienia tego pytania winduje ich film kilka poprzeczek do góry.