Producent "Bożego Ciała": katolicy i niekatolicy nie muszą ze sobą walczyć

Leszek Bodzak, producent "Bożego ciała", "Ostatniej rodziny" i "Carte Blanche", mówi WP, że nowy film Jana Komasy może połączyć Polaków. Ocenia też szanse "Bożego ciała" na Oscara.

Producent "Bożego Ciała": katolicy i niekatolicy nie muszą ze sobą walczyć
Źródło zdjęć: © kinoswiat

Sebastian Łupak: Dlaczego zdecydował się pan na produkcję "Bożego ciała"?

Leszek Bodzak: Czytałem scenariusz Mateusza Pacewicza z wewnętrznym przejęciem. Dramaturgicznie to była świetnie napisana historia. Ale też chodziło o moje własne podejście do tematu wiary, bo ja chodziłem do liceum katolickiego. Moim zdaniem brakowało takiego filmu o duchowości młodych ludzi, o polskiej prowincji i polskim Kościele. Temat duchowości młodych ludzi jest bardzo rzadko podejmowany w europejskim kinie.

Jak pan ocenia polską debatą o Kościele?

Uważam, że rozmowa o Kościele i roli religii w naszym kraju, jest bardzo jednostronna. Tymczasem osoby stojące za tym filmem to z jednej strony katolicy, jak ja, a z drugiej - nie. Na poziomie intelektualnym, duchowym i moralnym prowadziliśmy długie dyskusje na temat wymowy i treści filmu. Dbaliśmy o każdy gest, spojrzenie, słowo. Chcieliśmy, żeby było to dzieło bardzo wyważone, bo tego wyważenia brakuje nam w dyskusji publicznej.

Jak to możliwe, że się nie pokłóciliście na planie: katolicy i niekatolicy?

Katolicy i niewierzący dogadali się na planie, bo wierzyli w przesłanie filmu, jego wartość artystyczną i każdy odpowiedzialnie podszedł do problematyki poruszanej przez "Boże Ciało". Nazwałem to podczas premiery odpowiedzialnością artystyczną. Któryś z krytyków, chyba Piotr Zaremba, z prawej strony sceny politycznej, napisał, że ten film mógłby połączyć Polaków. Byłoby super, ale pewnie tak nie będzie. Ale jeśli miałbym określić ten film jednym zdaniem, to powiedziałbym, że ten film łączy, a nie dzieli.

W jaki sposób film miałby połączyć Polaków?

Film mógłby połączyć Polaków, gdyby ludzie wyłączyli uprzedzenia i uznali racje różnych stron konfliktów. W "Bożym Ciele" przedmiotem małego śledztwa głównego bohatera i traumy dzielącej mieszkańców małego miasteczka jest tragiczny wypadek. Na początku widzowi wydaje się, że wie, jaki jest rozdział odpowiedzialności i winy za to, co się stało. Zwroty akcji, które następują w trakcie, zmieniają jednak optykę w tym zakresie. Mam nadzieję, że dajemy tym do myślenia.

Czy sądzi pan, że taki film ma szansę na Oscara dla filmu nieanglojęzycznego?

W tym roku faworytem jest koreański "Parasite", który ma bardzo silnego dystrybutora – Neon – w USA. Naszym celem jest, żeby nasz film zobaczyła jak największa liczba reprezentantów Akademii Filmowej. Screeningi i pokazy w USA mamy już zaplanowane. Zobaczymy, jaki to przyniesie efekt. Na razie naszym celem jest oscarowa short lista, która będzie ogłoszona w połowie grudnia.

Czy pana zdaniem pan Piotr Woźniak Starak, rzeczywiście odmienił zawód producenta filmowego w Polsce?

On odegrał duża rolę w przyciągnięciu prywatnych pieniędzy do polskiej produkcji filmowej. W dużej mierze finansowanie filmów w Polsce opiera się na pieniądzach publicznych. To jest zrozumiałe, zwłaszcza w przypadku kina artystycznego. Ale Woźniak Starak pokazał, że można połączyć ambicje artystyczne z komercyjnym kinem środka. Amerykanie potrafią sprzedać film z ambicjami artystycznymi tak, żeby on też docierał do szerokiej widowni. A u nas jest takie przekonanie, że jeśli film jest wyrafinowany, trudny, to ludzie na to nie pójdą. My mieliśmy taką sytuacje z "Ostatnią rodziną", gdy ekspert w czasie kolaudacji powiedział, że to piękny film i w sumie to szkoda, że nikt go nie zobaczy, bo to jest za trudne i za smutne. Rodzina Beksińskich się rozpada, wszyscy umierają – no kto to będzie oglądał?

Ale "Bogowie" byli jednak bardziej optymistyczni od "Ostatniej rodziny"…

Dziś nam się wydaje, że "Bogowie" to taki film, który na pewno był skazany na sukces. To nieprawda! Dystrybutor wcale nie zakładał, że będzie aż taka widownia – 2 mln. Ale została wykonana dobra praca producencka. Widownia na polskich filmach rośnie od momentu rozpoczęcia działalności PISF, a stały wzrost obserwujemy od 2015 roku. Kolejnym dobrym przykładem jest ”Zimna wojna” – czarno-biały film, który ”zrobił” milion widzów.

Obraz
© East News/ Leszek Bodzak

Czy polski producent filmowy to dziś profesjonalista, a nie hochsztapler?

Jest coraz lepiej. Mentalność producencka jest coraz lepsza i idzie w kierunku myślenia globalnego. Coraz więcej młodych producentów ma świadomość, jak ważne są kontakty międzynarodowe. Polscy producenci mają ambicje tworzenia koprodukcji międzynarodowych i tworzenia filmów docierających szerzej niż Polska. Dla nich nie jest już najważniejszy festiwal w Gdyni. Oni myślą szeroko, europejsko, światowo. Każdy z nich ma ambicje, żeby wychodzić poza granice kraju.

W takim razie festiwal w Gdyni musi siłą rzeczy stracić na znaczeniu?

Dla polskiej widowni, twórców i mediów to jest wciąż ważny festiwal. Są wciąż filmy, które są bardzo polskie, które nie wyjdą poza Polskę, bo są po prostu hermetyczne. Gdynia nie ma większego znaczenia w kontekście międzynarodowym. To jest festiwal lokalny, co nie oznacza, że mniej wartościowy. To powinno być miejsce integrujące polskich filmowców, co ostatnio się nie dzieje. Polscy filmowcy powinni móc tam świętować sukcesy polskiego kina.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)