Reżyser usłyszała: "Tylko nie mów nikomu". Ukryła największe tajemnice
Znasz najbardziej pożądaną tajemnicę świata, a musisz milczeć. Chciałbyś ją wykrzyczeć, a zamiast tego okłamujesz nawet rodzinę i znajomych. Reżyserka Jeanie Finlay przeszła przez podobne piekło.
Początek kwietnia 2019 roku. Za kilka dni, równocześnie w 180 krajach, ma pojawić się ósmy sezon "Gry o tron". Internet jest rozpalony do czerwoności. Miliony fanów w niepewności.
Nie ma dnia, aby nie pojawiły się spekulacje – kto zginie, kto sięgnie po żelazny tron, kto przesądzi o losach Westeros, komu pisana wieczna chwała, a komu potępienie. Te wszystkie rewelacje są funta kłaków warte.
W wąskim kręgu wtajemniczonych, którzy wiedzą, jak naprawdę zakończy się epopeja - poza scenarzystami i reżyserem – jest Jeanie Finlay.
Ta 42-letnia Brytyjka o ujmującym uśmiechu i włosach niczym płomień realizuje film o filmie. Jej dokument "Gra o tron: Ostatnia warta" ma pokazać od kuchni powstawanie najsłynniejszego serialu XXI w.
Finlay jest doświadczoną reżyserką, ale wcześniej nie spotkała się z podobnym wyzwaniem. Już na "dzień dobry" usłyszała od szefów HBO: "Jeanie, tylko nie mów nikomu. Kręcisz w absolutnej tajemnicy".
Słowa o karze śmierci w przypadku przecieku nie padły, ale Finlay zrozumiała, że sprawa to sprawa z gatunku najpoważniejszych. Wiedziała, że jeśli jakiekolwiek informacje na temat ostatniego sezonu przedostaną się do mediów, wszyscy będą obwiniać albo ekipę, albo jej córkę, która na planie zjawiła się jako statystka.
Przez rok dokumentalistka przeżywała piekło, aby dotrzymać sekretów. Było jej tym trudniej, że jak sama przyznaje, kłamać nie tylko nie lubi, ale w kłamstwach łatwo się gubi.
Ochrona wiedzy tajemnej poszła jej jednak wyśmienicie – nawet gwiazdy "Gry o tron" nie zorientowały się, że zna scenariusz przed nimi.
Artur Zaborski: W twoim filmie jest scena, w której aktorzy wspólnie czytają scenariusz finałowego odcinka. Wzruszyłem się,co to były za emocje!
Jeanie Finlay: Rzeczywiście. Jedni krzyczeli, drudzy płakali. Było wstrzymywanie oddechu i nerwowy śmiech. Nie widziałam czegoś podobnego na żadnym planie. Nigdy!
Kiedy zobaczyłam, jak Kit Harington wybucha płaczem, gdy dowiaduje się o tym, że Jon Snow uśmierci Daenerys, zrozumiałam, jak bardzo aktorzy identyfikują się z odtwarzanymi postaciami. Zupełnie jakby dotyczyły ich, a nie bohaterów, w których się wcielają.
W gigantycznej sali, w której odbywało się wspólne czytanie scenariusza, czuć było niesamowitą energię, która udzieliła się wszystkim - i aktorom, i producentom, i tym małym bohaterom, bez których nie byłoby "Gry o tron", jak Del Reid, mistrz śniegu.
Mistrz śniegu?
Tak na niego wołaliśmy. Kiedy pierwszy raz przyjechałam na plan "Gry o tron", zapięłam kurtkę i naciągnęłam czapkę, bo dookoła wszystko skąpane było w bieli. Nie miałam pojęcia, że stoi za tym nie natura, a Del Reid, który opatentował indywidualny proces produkcji śniegu.
Namaczał skrawki papieru, które potem osuszone wyglądały jak kilkudniowy śnieg. To dzięki niemu krajobraz wyglądał tak spektakularnie. Uwielbiałam przyglądać się jego pracy, bo Del Reid jest zaangażowany w losy środowiska. Nie było mowy, żeby wyprodukował coś na zapas.
Wszystko miał wyliczone. Nie znosił marnowania pieniędzy i niepotrzebnych odpadów. Zawsze dbał, żeby raz użyty materiał znalazł swoje ponowne zastosowanie. Musiałam go długo namawiać, żeby wziął udział w dokumencie. Jest tak skromny, że nie chciał mówić o sobie.
W twoim filmie jest wielu takich bohaterów drugiego planu.
To dlatego, że zależało mi, aby przypomnieć fanom "Gry o tron", że to, czym zachwycają się na ekranie, jest zasługą ogromnej liczby ludzi, którzy rezygnują ze sławy i chwały, choć należą im się brawa i uznanie.
Jednym z najbardziej niezwykłych spotkań było dla mnie poznanie Vladimíra Furdíka, który w serialu wcielał się w Nocnego Króla. Słowak pracuje jako kaskader, zastępuje wielkie gwiazdy na parę sekund na ekranie. Nikt go nie rozpoznaje na ulicy.
Rozmawialiśmy o życiu w cieniu, które bardzo go satysfakcjonuje, bo dzięki niemu wyszedł na prostą. W młodości w Czechosłowacji miał epizod gangsterski. Pewnie zostałby w tym świecie, gdyby nie zahaczył się o plan filmowy, który go wciągnął. Na ironię zakrawa fakt, że dzisiaj w filmach odgrywa głównie czarne charaktery.
Dużo było łez na planie ostatniego sezonu?
Codziennie ktoś beczał. Ten serial naprawdę zmienił życie członków ekipy. Przez 10 lat właściwie zamieszkali w Irlandii Północnej. Wielu z nich znalazło tutaj partnerów, założyło rodziny. Wszyscy na planie zdążyli się poznać, zawiązać relacje.
Nie da się tak po prostu rozstać, kiedy zbudowało się tak silną społeczność, w której ludzi połączyła wspólna pasja.
Społeczność? To było raczej miasteczko.
Ekipa liczyła ponad 2000 członków. Miałam wrażenie, że wszyscy mówią sobie po imieniu i się znają. W pewnym momencie plan zaczął przypominać dokonującą się Apokalipsę.
Ludzie zdawali sobie sprawę z nadchodzącego końca, ale nie chcieli o nim rozmawiać ani zastanawiać się, jak będzie wyglądała ich codzienność, kiedy "Gra o tron" się skończy.
Ostatni dzień musiał być okropny?
Zaczęło się dużo wcześniej. Tak naprawdę najgorzej było dwa miesiące przed końcem zdjęć, kiedy pierwsze osoby opuszczały plan, bo ich praca się zakończyła. Codzienne pożegnania rozdzierały nam wszystkim serce.
Dzień w dzień ktoś wyjeżdżał, co zahartowało nas do stawienia czoła ostatecznemu pożegnaniu się ze wszystkimi.
Te emocje przełożyły się na zmniejszoną uwagę na planie?
Domyślam się, że pijesz do sytuacji z kubkiem kawy w scenie czwartego odcinka. Nie mam pojęcia, czy zostawiono go tam przez przypadek, czy rzeczywiście był świetnie przemyślaną formą reklamową.
Muszę odgrzebać w moim archiwum nagrania z planu i sprawdzić, czy ten nieszczęsny kubek tam się znajduje. Mogę cię zapewnić, że nawet jeśli to wtopa, to i tak należy pogratulować ekipie, że takich kubków nie pojawiło się w kadrze więcej.
Dlaczego?
Nocne zdjęcia były absolutnym wyzwaniem. Było zimno, wszyscy byli zmęczeni, każdy marzył tylko o tym, żeby uporać się ze swoją partią. Najlepszą pocieszycielką wszystkich była wówczas Leigh McCrum, która ze swojego vana - wołaliśmy na niego Heart Attack Van - przynosiła wszystkim kawę.
Leigh osiągnęła mistrzostwo zwłaszcza w przygotowaniu "piętnastki". Tak nazywa się tradycyjna kawa z Irlandii Północnej, na którą składa się aż 15 składników. To najlepsza rzecz, jaką w życiu piłam!
Na widok zastawionego stołu w "Grze o tron" zawsze ślinka ciekła mi z ust. Dogadzaliście sobie.
Nic nie wiesz Arturze Zaborski (śmiech). Gdybyś zobaczył, jak jedzenie wyglądało na żywo! Nigdy nie zapomnę dwóch kobiet, które przez całą dobę wypiekały 500 bochenków chleba na ucztę z ostatniego odcinka.
Przez 10 lat odpowiadały za przygotowanie tych wszystkich wymyślnych potraw. Bochenki były ukoronowaniem ich starań. Zastanawiałam się, jak producenci wykonawczy chcą je zmieścić na stole. Szybko okazało się, że na planie nie ma mowy o improwizacji. Tam wszystko było w każdym szczególe zaplanowane.
Jak bardzo szczegółowo?
Ruch kamery o jeden centymetr w niewłaściwą stronę mógł wszystko zniszczyć, dlatego absolutnie każdy aspekt był wymierzony z chirurgiczną precyzją. Aktorzy poruszali się na planie jak tancerze - ich choreografia była określona co do joty.
Podobnie rozpiętość scenografii i kostiumów, jak i przesłon, które trafiały na kamery. Etap poprzedzający zdjęcia przypominał pracę w laboratorium, gdzie przeprowadza się symulacje i wyliczenia.
Zapanowanie nad dwoma tysiącami osób musiało być prawdziwym wyzwaniem.
Dodaj do tego statystów. Przecież bywały sceny, w których było ich 500-600. Podziwiałam ludzi odpowiedzialnych za wynajdywanie ich. Zakochałam się bez pamięci w Andrew McClayu, który, choć zagrał epizodyczną rolę, to był ekspertem od tego, co dzieje się pomiędzy postaciami.
Zacięcie tłumaczył mi różnice pomiędzy Boltonem i Freyem, dokładnie nakreślał ich relacje, opowiadał o całym kontekście. Nie wiem, jak ekipie udawało się znaleźć takich pasjonatów, ale to głównie takich ludzi spotykałam na planie, niezależnie od roli, jaką pełnili.
Co zajmowało najwięcej czasu?
Przygotowanie protez. Odpowiadali za to Sarah i Barrie Gower. Nie wyobrażasz sobie, ile konsultacji one wymagały. Sarah i Barrie musieli dokładnie wiedzieć, z jaką prędkością pędzi strzała, która ma zabić bohatera, żeby mogli właściwie przygotować jego protezę. Obliczali, na jaką głębokość się wbije, jakie narządy uszkodzi, ile krwi poleci, jak rozedrze się skóra.
Oni mają taką wiedzę na temat ciała człowieka, że gdyby chcieli mnie zoperować, bez zastanowienia oddałabym się w ich ręce! Kiedy z nimi siedziałam i podglądałam, jak pracują, zrozumiałam, co to znaczy solidna robota. Byłam tak podniecona, jak pierwszego dnia, gdy ruszyły zdjęcia.
Pamiętasz, co się wtedy wydarzyło?
Tego nie da się zapomnieć. Plan filmowy został zbudowany na parkingu. Przyszłam do pracy, gdy kamery ruszyły i od razu natrafiłam na dwudziestu pięciu płonących facetów, a zaraz potem z gigantycznego muru zaczęli spadać "zabici" statyści. Myślałam wtedy, że już mnie nic nie zaskoczy. Pomyliłam się.
Kiedy przychodziła przerwa, aktorzy w swoich kostiumach szli na lunch. Wielu z nich wykorzystało też chwilę, żeby zapalić papierosa. Oglądanie ich w strojach, które znałam z ekranu telewizora, z papierosami utkwionymi między zębami było naprawdę nadzwyczajnym doświadczeniem. Miałam wrażenie, że znalazłam się w parodii.
Byłam wielką szczęściarą, że miałam do tego dostęp. Cieszę się, że teraz mogę podzielić się tym z widzami.
Zaskoczyły cię reakcje fanów na finał serialu?
Wiedziałam, że nie da się pogodzić wszystkich. Nie ma mowy, żeby miliony, które czekały na finał, były usatysfakcjonowane jednakowo. Jednego jestem pewna: pracując na planie, przekonałam się, jak wielkie było zaangażowanie ekipy, żeby finał był satysfakcjonujący.
I to mi wystarczy, żeby mieć pewność, że widzowie zostali potraktowani z szacunkiem. Dużo mówi się o petycji, którą podpisało już ponad milion osób. Jej sygnatariusze domagają się, żeby HBO przemontowało finałowy odcinek.
Cieszy mnie, że "Gra o tron" ma tak zagorzałych fanów, że decydują się na walkę o kształt ich ukochanego serialu. To pokazuje, jak wielki wpływ i oddziaływanie ten serial ma. A to już największy powód do dumy dla ludzi, którzy odpowiadali za jego przygotowanie.