Sandra Bullock: Bardzo mi odpowiada, że nikt mnie nie poznaje
- Nie lubię zdradzać tajemnic naszej filmowej kuchni, ale kwestia wyglądu to zasługa znakomitej specjalistki od efektów wizualnych. W ramach swoich zadań pilnuje ona, by na ekranie nie było widać mojego trzeciego podbródka - przyznaje ze śmiechem Sandra Bullock. O sytuacji kobiet w Hollywood, karierze, filmach ulubionych oraz tym, który dopiero wchodzi na ekrany, z jedną z najpopularniejszych współczesnych aktorek rozmawia Yola Czaderska-Hayek.
Yola Czaderska- Hayek: W filmie "Ocean’s 8" grasz siostrę Danny’ego Oceana, w którego wcielał się wcześniej George Clooney. Rozmawiałaś z nim na temat tego projektu?
Sandra Bullock: To nie wiesz, że George i ja to tak naprawdę jedna osoba? Nikt nigdy nie widział nas razem w jednym pomieszczeniu. (śmiech) A mówiąc poważnie: tak, rozmawialiśmy na ten temat. Spotkaliśmy się kiedyś na przyjęciu u wspólnego znajomego. George spytał, czy rzeczywiście zamierzam nakręcić ten film. Odpowiedziałam, że owszem. On stwierdził: no i dobrze! Wtedy jeszcze żył Jerry Weintraub [producent trylogii "Ocean’s…" – Y. Cz.-H.], wspaniały człowiek, niesamowicie błyskotliwy – potrafiłby sprzedać ci twój własny samochód. Pamiętam, jak podczas tego przyjęcia George opowiadał mnóstwo anegdot o Jerrym – jaka szkoda, że dziś już go nie ma…
Nasz film trochę się różni od trylogii, ale zależało mi na tym, by jedną rzecz zachować bez zmian: poczucie wspólnoty na planie, świadomość, że odtwórcy głównych ról tworzą kumpelską paczkę nie tylko na ekranie, ale i w rzeczywistości. George dołożył wszelkich starań, by filmy z Dannym Oceanem zachowały nastrój produkcji z Frankiem Sinatrą i jego bandą ["Ocean’s 11" to remake filmu z Sinatrą z 1960 roku – Y. Cz.-H.]. Myśmy nie kręcili wprawdzie zdjęć w Las Vegas, nie mieliśmy też baru na planie, ale udało nam się stworzyć drużynę kobiet, które w każdej chwili mogą na siebie liczyć.
Co takiego ma Debbie, czego nie ma Danny Ocean?
Hmm… Biust? (śmiech) Oboje są złodziejami, to u nich tradycja rodzinna. Mają to we krwi. Zawsze mają jakiś plan, zawsze szukają kolejnej okazji, zawsze coś kombinują. Nic nie może dziać się normalnie. Podejrzewam, że gdyby spotkali się na kolacji, to oboje szukaliby sposobu, jak się wykpić od zapłacenia rachunku. George jako Danny ma oczywiście swój niepowtarzalny styl, pełen elegancji i uroku. Musiałam więc trochę stonować swój sposób bycia. Nie gadać tyle, nie wtrącać co chwila jakiegoś dowcipu, wyciszyć się. Mówiąc krótko, musiałam zagrać osobę o wiele bardziej wyluzowaną niż jestem naprawdę.
Danny Ocean stoi na czele grupy. Ty również. Jak sprawdziłaś się jako przywódczyni?
Wydaje mi się, że dobrze. Zadaniem dowódcy nie jest błyszczeć na tle grupy, ale raczej sprawić, by zabłysnął cały zespół. To mi się właśnie podobało w roli Debbie – że mogłam trochę usunąć się w cień. Nie musiałam skupiać na sobie całej uwagi, nie musiałam mówić najgłośniej ze wszystkich. Nasz film jest dziełem zespołowym, podobnie jak na przykład budowanie domu. Cała sztuka w tym, żeby znaleźć utalentowanych ludzi, którzy wiedzą, co mają zrobić i zrobią to dobrze. Lubię mieć oczywiście decydujące zdanie, ale kiedy widzę, że ktoś znakomicie sobie radzi, nie wtrącam się. Z przyjemnością patrzę, jak komuś coś świetnie wychodzi, nie mam wtedy poczucia, że to ja muszę być na pierwszym miejscu. Wprost przeciwnie, niczego przy tym nie tracę.
Może i czasem usuwasz się w cień, ale to nie zmienia faktu, że kamera i tak Cię kocha. W każdej scenie, w każdym ujęciu wyglądasz doskonale!
W tym miejscu podziękowania należą się pewnej osobie, nazywa się Karen Heston. Nie lubię zdradzać tajemnic naszej filmowej kuchni, ale kwestia wyglądu to właśnie jej zasługa. Karen Heston jest znakomitą specjalistką od efektów wizualnych. W ramach swoich zadań miała dopilnować, by na ekranie nie było widać mojego trzeciego podbródka. (śmiech) Doskonale wiedziała też, pod jakim kątem ustawić kamerę, żebyśmy wszystkie wyglądały pięknie. Za świetną pracę należy się jej uznanie.
Czy podczas pracy nad filmem nachodziły Cię wątpliwości, czy "Ocean’s 8" to dobry pomysł? Jakiś czas temu mieliśmy w kinach kobiecą wersję "Pogromców duchów" i nie skończyło się to najlepiej.
Podczas pracy nad każdym filmem człowiek panikuje, czy to na pewno jest dobry pomysł. To jest nie do uniknięcia. Choć mam wrażenie, że filmy z kobiecą obsadą są oceniane surowiej. Facetom wybacza się więcej – nawet jeśli ich produkcje zarabiają poniżej oczekiwań, to i tak nie ma problemu z pieniędzmi na kolejny projekt. My, kobiety, nie mamy takiego luksusu. Jeśli raz powinie nam się noga, to koniec, wypadamy z gry, trzeba zaczynać wszystko od nowa. W przypadku "Pogromców duchów" mieliśmy na ekranie grupę najlepszych aktorek komediowych na świecie. A przecież filmu nie tworzą tylko one, w grę wchodzi także mnóstwo innych czynników. Może by więc skupić się na tej reszcie, zastanowić się, co poszło dobrze, co poszło źle i wyciągnąć wnioski na przyszłość? A nie skreślać film tylko dlatego, że główne role zagrały w nim kobiety. To nie one decydowały o kształcie tego projektu.
Mam wrażenie, że w Twoim filmie pojawiają się aluzje do obecnej sytuacji kobiet w Hollywood. Pada taka kwestia, że nikt nie zwraca na Was uwagi, jakbyście były niewidzialne. To zamierzony komentarz?
Coś ci powiem. Mam nadzieję, że jeśli spotkamy się za rok, to nie będziemy już w ogóle poruszać tego tematu. Sytuacja w Hollywood zmieniła się, zbyt wiele spraw wyszło na jaw, by tak po prostu je zignorować. Chciałabym, aby pewne rzeczy były już na tyle oczywiste, by nie trzeba więcej było o nich mówić. Co do komentarza w filmie – tak, zależało mi na tym, by taka kwestia znalazła się w scenariuszu. Jedynym problemem było wybranie odpowiedniej sceny, ale i z tym daliśmy sobie radę.
Wiesz, najciekawsze jest to, że mi wbrew pozorom wcale nie przeszkadza to, że nikt mnie nie zauważa. Może to dziwnie zabrzmi jak na kogoś, kto uprawia taki zawód, ale kiedy na przykład idę ulicą, nie chcę, żeby wszyscy się na mnie gapili. Bardzo mi odpowiada, że nikt mnie nie poznaje i że mam dzięki temu święty spokój. Co innego natomiast na płaszczyźnie zawodowej. Kiedy ktoś oznajmia mi prosto w twarz, że moje zdanie nie ma żadnego znaczenia, że jestem tylko zwykłym pionkiem – to wyjątkowo okropne przeżycie. Dość późno do mnie dotarło, że takie rzeczy dzieją się wyłącznie dlatego, że jestem kobietą. Być może to efekt wychowania – mama zawsze wpajała mi przekonanie, że między mężczyznami i kobietami nie ma większych różnic. Mówiła, że kobieta nie potrzebuje mężczyzny, by do czegoś w życiu dojść, bo jest w stanie zrobić wszystko sama. Dlatego przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo kobiety są dyskryminowane i odstawiane na boczny tor. Może nie chciałam tego widzieć? Wiele sytuacji obracałam w żart albo nie traktowałam serio. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, jak bardzo jest źle. Dlatego chciałam w filmie pokazać bohaterki, które znalazły się w podobnym położeniu i biorą za to odwet.
Debbie Ocean organizuje skok, by zemścić się na byłym chłopaku. Czy byłabyś zdolna do podobnego czynu?
Nie. Wierzę raczej w przeznaczenie – jeżeli ktoś wyrządził komuś krzywdę, to prędzej czy później dostanie kopa w tyłek od losu. Nauczyłam się wybaczać, niezależnie od tego, czy ktoś na to zasługuje, czy nie. Po jakimś czasie nawet już nie pamiętam, o co poszło – sama nie wiem, czy to przejaw dobrego charakteru, czy raczej marna pamięć. Ale w ten sposób żyje się po prostu lepiej. Kiedy człowiek planuje zemstę, w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie udaje się. To rodzi frustrację, gniew, może też poczucie winy, jeśli cię na czymś przyłapią. Nie chcę tego ciężaru. Zemsta być może jest słodka, ale ja się do tego nie nadaję.
W filmie kradniecie drogocenne diamenty. Zgadzasz się z tym, co śpiewała Marilyn Monroe, że to najlepszy przyjaciel dziewczyny?
Zdecydowanie nie. Nieruchomości to najlepszy przyjaciel dziewczyny. Zwłaszcza takie, do których ma się prawo własności. (śmiech) Nie mam nic przeciwko diamentom. Na sam widok robią mi się oczy jak u sroki: ooo, jak one pięknie błyszczą! Jest coś takiego w diamentach, że przyciągają wzrok jak magnes. Ale ja rzadko zakładam biżuterię, zawsze się boję, że ją zgubię. Mam dwoje rozbieganych dzieci, często bawimy się razem na dworze. Wyobrażasz sobie mnie w biżuterii, jak gram z nimi w baseball? Diamenty, zwłaszcza pięknie przycięte, to piękno samo w sobie. Ale nie są warte tyle, co prawdziwa przyjaźń.
Filmowy naszyjnik jest wart 150 milionów dolarów. Zastanawiałaś się, co byś zrobiła z takimi pieniędzmi?
Kupiłabym nieruchomości. (śmiech) Postarałabym się zainwestować te pieniądze jakoś rozsądnie. Nie mam natury hazardzisty. Nie chciałabym wydać wszystkiego na głupoty. Należę do ludzi, którzy zarabiają pieniądze przede wszystkim po to, by nie musieć się martwić o najbliższych. Zapewnić dzieciom wykształcenie, a sobie spokojne życie do późnej starości. Gdyby ktoś mi dał 150 milionów, przeznaczyłabym je głównie na to.
A naszyjnik Cartiera? Chciałabyś taki mieć?
Wolny od podatku? (śmiech) Gdyby ktoś chciał zapłacić za mnie podatek od darowizny, to najchętniej podzieliłabym naszyjnik na małe części, niektóre rozdałabym rodzinie i znajomym, a resztę zostawiła dla siebie i córki. Bo syn raczej nie gustuje w diamentach.
Po tej odpowiedzi raczej nie powinnaś spodziewać się prezentu od Cartiera.
Wiem, że naszyjnika za 150 milionów może być im szkoda. Ale gdyby na przykład chcieli mi dać zegarek, nosiłabym go z przyjemnością. W ogóle, jeśli chodzi o drogocenne rzeczy, one owszem, ładnie wyglądają, ale nie bardzo wiem, jak da się z nimi funkcjonować. Jeżeli ktoś jest, powiedzmy, członkiem rodziny królewskiej, to w porządku, nie ma w tym nic dziwnego, że ma na sobie drogą biżuterię. Ale żaden normalny człowiek nie założy naszyjnika za 150 milionów dolarów. Nie da się w tym nic zrobić, ani wyjść na ulicę, ani dokądkolwiek, to jest po prostu niemożliwe. Miło popatrzeć sobie w filmie na Anne [Hathaway – Y. Cz.-H.], która nosi taką ozdobę, ale to tylko fantazja, nic więcej.
Kiedy patrzysz na swoją karierę z perspektywy czasu, które momenty budzą w Tobie najżywsze wspomnienia?
Z przyjemnością wspominam "Speed", to pierwszy film, który przyniósł mi sławę. A potem nastąpił drugi przełom, czyli "Ja cię kocham, a ty śpisz". Ta produkcja dała mi wiele radości. Poza tym w tamtych czasach nie było jeszcze telefonów komórkowych z aparatami, więc w ogóle inaczej się żyło. Ale prawdę mówiąc, raczej unikam tego rodzaju podsumowań. Pozwalam, by moja kariera toczyła się własnym trybem. Wiele razy już mówiłam sobie: "Mam dość, to już ostatni film, wycofuję się". I zawsze wtedy przytrafiało mi się coś wyjątkowego, co sprawiało, że w końcu wracałam do pracy. Znasz takie powiedzenie: "Chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach"? Tak właśnie dzieje się ze mną. Lubię mieć poukładane plany na przyszłość, ale ciągle zdarzają się niespodzianki. Podobnie było ze "Speed" i "Ja cię kocham…" – przecież nikt nie spodziewał się takiego sukcesu. Miałam naprawdę dużo szczęścia… i wydaje mi się, że mam je nadal. Oby tylko wszyscy w domu zdrowi byli, niczego więcej mi nie potrzeba.