Śladami dobrej zabawy
Można go kochać, można nienawidzić... wobec nowego „Sherlocka Holmesa” na pewno nie można pozostać obojętnym.
Akcja " Gry cieni " rozgrywa się w roku 1891, a od wydarzeń z pierwszej części upłynęło już ponad 12 miesięcy. Przenikliwy, acz lekko stuknięty detektyw-ekscentryk – bo taki jest Holmes w ujęciu Roberta Downeya Jr. - znów musi ratować świat. Pomaga mu jego wierny druh, Dr John Watson ( Jude Law ), który przez Holmesa niemal nie dociera na własny ślub, a potem naraża na szwank swój miesiąc miodowy. Jednak stawka jest wysoka – przenikliwy geniusz, Profesor Moriarty ( Jared Harris ) zamierza przekształcić szaleńczą wizję wojny światowej w fakt dokonany. Na swojej drodze pozornie niedopasowany duet głównych bohaterów napotka skrywającą tajemnicę wróżkę-cygankę, Madame Simzę Heron ( Noomi Rapace ), która niespodziewanie dołączy do ich krucjaty...
Downey Junior jest jako Holmes ujmujący i rozczulający, a jednocześnie tak straszliwie śmieszny, że trudno sobie wyobrazić kogokolwiek, kto mógłby oprzeć się jego urokowi. Niezwykłe wyczucie komizmu poszczególnych gagów, wygrywanie w punkt lekkiej neurozy, prezentowanie „obsesyjek” Holmesa (kostiumy maskujące!!!) wychodzi mu koncertowo – trudno wyobrazić sobie innego wykonawcę, który tchnąłby tyle życia w ten skostniały format. Jego ekstrawertyczną wszechobecność doskonale kontrapunktuje Watson, który w ujęciu Lawa jest reinterpretacją modelu angielskiego dżentelmena podlaną konkretną dawką sarkastycznego dowcipu. Dzięki nowej kobiecej bohaterce, zastępującej niemal nieobecną w tej części Irene Adler ( Rachel McAdams ) Madame Simzie, „Sherlock...” wstępuje do świata bohemy, zyskuje awangardowy rys. To miły i udany zabieg, a Noomi Rapace jako cygańska wróżka nie tylko wypada dobrze, ale jest także chodzącym dowodem na kawał doskonałej roboty,
jaką „odwalili” kostiumolodzy. Gdyby było inaczej, twórcy mieliby poważny problem – „Gra cieni” jest bowiem kostiumową komedią akcji, w swej brawurze nie baczącą na romantyczny i melancholijny klimat literackiego pierwowzoru. Podkreśla to wzmożona obecność scen akcji - w „dwójce” jest zdecydowanie więcej niż w poprzedniej części. Świetnie ubrany, prześmieszny, wciągający - w swojej kategorii jest to film niemal doskonały.
Nie ma się co oszukiwać: „Sherlock...” anno domini 2011 nie ma nic wspólnego z nobliwymi, detektywistycznymi opowiadaniami sir Arthura Conana Doyle'a, z ich filmowymi wcieleniami spod znaku Wildera („Prywatne życie Sherlocka Holmesa”), Levinsona („Młody Sherlock Holmes”) czy z serialu BBC z Benedictem Cumberbatchem. Literacki pierwowzór jest tu jedynie pretekstem do rozkręcenia buchającej humorem, pełnej niespodziewanych zwrotów akcji opowieści, ujętej w stylistyczne ramy steampunkowego dwugodzinnego teledysku.
„Sherlock Holmes: Gra cieni” gna jak rozpędzony pociąg i nie zwalnia ani na ułamek sekundy. Podczas tych (ponad!) dwóch godzin zaangażowanie w projekcję sięga poziomu, na którym wyjście do toalety - choćby konieczne - wydaje się ostatecznością. Podsumowując: „jaja”, które Ritchiemu „obciął” związek z Madonną (swoją drogą aż dziw, że reżyser nie zapłacił jakiemuś hakerowi za usunięcie z internetu wszelkich śladów po „Rejsie w nieznane”...) nie tylko odrosły, ale są większe niż kiedykolwiek.