Czterdziestopięcioletnia już Sandra Bullock miała w swojej karierze aktorskiej zarówno wielkie upadki („Człowiek demolka”), jak i wzniosłe wyżyny („System”, „Dom nad jeziorem”). Jej pokaźna filmografia sięga lat osiemdziesiątych i liczy przeszło trzydzieści produkcji. Kilkakrotnie podejmowała się także roli producenta. Wszechstronnej Sandrze nie udało się zachwycić krytyków filmów, stąd nie doczekała się nawet oscarowej nominacji.
Czym to jest spowodowane, trudno powiedzieć. W mojej ocenie problem polega na fakcie, że filmy z gatunku komedii romantycznych, w których najczęściej gra Bullock, nie są po prostu poważenie brane pod uwagę. Kino dla mas to przeciwny biegun, tego najczęściej docenianego. Tak było, jest i będzie.
„Narzeczony mimo woli” to kolejna opowieść o miłości, potraktowana z przymrużeniem oka, z umiarkowaną dozą humoru. Funkcję reżysera powierzono Anne Fletcher, twórczyni takich przebojów jak „Step Up” czy „27 sukienek”. Krok ten wydaje się jak najbardziej odpowiedni, bo któż inny niż kobieta, wie tyle o uczuciach. Filmową towarzyszką wspomnianej Sandry Bullock, jest przedstawiciel młodego hollywoodzkiego pokolenia Ryan Reynolds, uczestniczącego w produkcjach z każdego gatunku.
Margaret Tate (Bullock) należy do gatunku kobiet niezależnych, której męski osobnik jest całkowicie zbędny. Typ wyemancypowanej kierowniczki firmy wydawniczej, z asystentem Andrew Paxtonem (Reynolds), pasuje jej idealnie. Z doświadczenia wiadomo, że życie lubi płatać figle, które podstępnie potrafią zmienić… dotychczasowy światopogląd. Pewnego dnia Margaret otrzymuje niepokojącą wiadomość. W wyniku papierkowego niedopatrzenia może zostać deportowana do ojczystej Kanady. Jedyną deską ratunku to małżeństwo z obywatelem Stanów Zjednoczonych.
Życie sercowe Margaret już dawno temu zanikło, głównie przez całkowite poświęcenie się dla pracy. Dlatego liczba potencjalnych kandydatów na męża równa jest zeru. Jedynym mężczyzną pod ręką jest młody podwładny Andrew, któremu pomysł nie przypadł do gustu. Pod groźbą utraty pracy, zgadza się na szaleństwo swojej szefowej. Droga do przekonania władz o prawdziwości ich związku będzie trudna. Okazją na zrobienie dobrego wrażenia stanie się wyjazd na rodzinną imprezę przymusowego narzeczonego na Alaskę. Wyjazd ten wprowadzi w życie wiele nieoczekiwanych zmian.
Filmy pokroju „Narzeczony mimo woli” są zazwyczaj takie same. Pomimo tego widzowie chętnie je oglądają. Przyciąga ich prosta forma i tematyka, dobry humor i oczywisty happy end – tak zwane kino lekkie, łatwe i przyjemne. I tak samo jest w przypadki opisywanej produkcji. „Narzeczony mimo woli” wprowadza nowość, ukazując miłość starszej kobiety z dużo młodszym od siebie mężczyzną. Tym razem to płeć piękna ubiega się o jego względy. Ciekawie rozwiązano samo zakończenie, finał filmu, którego skomplikowanie dodało specyficznego smaczku.
Zarówno Sandara jak i Ryan pokazali dobrą sztukę aktorską, chociaż oceniając ich wspólną grę, brakuje w niej chemii, która dałaby odczuć iskrę miłosnego uczucia. Niuansem jest humor, który zamiast rozbawiać, irytuje swoją infantylnością. Pomijając ten fakt, produkcja jest warta uwagi. „Narzeczony mimo woli” to historia o życiu i towarzyszących mu uczuciach, przed którymi nikt się nie ukryje. Jak to się dzieje, zobaczcie sami.