Strażnicy Galaktyki: "Ain't No Mountain High Enough"
Marvel znowu górą! Okazuje się, że nawet ze średnio znanej serii komiksowej, studio potrafi wycisnąć materiał na przebój. I to jaki! *"Strażnicy Galaktyki" spokojnie mogą stawać w szranki z klasykami science-fiction i właściwie już w tej chwili można uplasować ich gdzieś pomiędzy "Gwiezdnymi Wojnami" a "Star Trekiem".*
01.08.2014 16:58
Zarys fabuły stanowi już na samym wstępie idealne combo Kina Nowej Przygody z komedią sci-fi. Zuchwały awanturnik Peter Quill, znany także jako Star-Lord (świetny Chris Pratt) kradnie tajemniczy artefakt stanowiący obiekt pożądania złego i potężnego Ronana, który pragnie siać zniszczenie w całym wszechświecie. Na skutek licznych zbiegów okoliczności Quill zmuszony jest rozpocząć współpracę z czterema niemającymi nic do stracenia outsiderami, tworząc tym samym drużynę, która na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasuje. W grupie tej znajduje się, uzbrojony i niebezpieczny szop Rocket; drzewokształtny humanoid Groot; śmiertelnie niebezpieczna i tajemnicza przedstawicielka obcej rasy Gamora (Zoe Saldana, tym razem w make-upie, a nie generowana komputerowo jak w „Avatarze”) oraz żądny zemsty Drax Niszczyciel (w tej roli debiutuje jako aktor, i to całkiem udanie, Dave Batista, profesjonalny wrestler).
Tajemnica sukcesu nie tylko „Strażników...”, ale i całego filmowego uniwersum Marvela, opiera się głównie na tym, że niejako zaprzeczając najgorszym praktykom hollywoodzkich studiów sprzed lat, Marvel Studios z jednej strony ma na celu tworzenie produktów rozrywkowych dla szerokiego grona odbiorców, które mają zarabiać wielkie pieniądze, ale z drugiej, dokładają wszelkich starań by szanować swojego widza i traktować go jak równoważnego partnera. Każda ich produkcja przygotowywana jest jak najbardziej starannie, a do tworzenia filmów zatrudniani są stosunkowo młodzi i niebanalni filmowcy oraz aktorzy, którzy wnioszą coś od siebie, nie zawsze są masowo znani i nie dadzą się przygnieść hollywoodzkiej machinie, a przy okazji będą się dobrze bawić i stworzą coś z myślą o tym, by fani danej serii byli zadowoleni. Tak było w przypadku „Iron Mana”, Kapitana Ameryki” czy „Avengers” i pomimo ogromnych sukcesów, ludzie z Marvela nie osiadają na laurach, tylko starają się iść dalej, eksperymentować i dokonywać nie
zawsze oczywistych wyborów.
Do takich należała decyzja o zrealizowaniu „Strażników Galaktyki”, którzy nigdy nie byli specjalnie znaną serią, właściwie to poza niezbyt szeroką grupą komiksowych zapaleńów, nikt wcześniej o nich nie słyszał. I nagle, niedługo po olbrzymim sukcesie „Avengers” okazuje się, że to właśnie nieznani nikomu wcześniej „Strażnicy...” będą jednym z kolejnych falgowych produktów Marvel Studios. Ryzyko akurat w tym przypadku było wielkie. Jak dotąd, sukcesy Marvela opierały się na komiksowych postaciach, które są mniej lub bardziej znane szerokiej publiczności. Tym razem dla większości widzów będzie to pierwsze spotkanie ze Star-Lordem, Rocketem czy Gamorą. Ale jestem pewien, że z miejsca zyskają sobie oni sympatię widzów. To barwne, ciekawe i zabawne postaci, a relacje między nimi oraz początkowe „docieranie się” jest świetnie rozpisane. Wszyscy główni bohaterowie są tak od siebie różni jak tylko można to sobie wyobrazić. Do tego każdy ma swoją osobowość, swoje plany i cele, a my jako widzowie, zostajemy wrzuceni w
sam środek ich barwnych perypetii. Złośliwi mogą powiedzieć, że „Strażnicy...” to tacy trochę „Avengers” w kosmosie, i w sumie trochę w tym prawdy, aczkolwiek tutaj, drużyna bohaterów jest jeszcze dziwniejsza i bardziej pokręcona.
Zresztą cały film nakręcony został na zawadiackiej i trochę zwariowanej nucie. Nie wiadomo do końca co sprawiło, że włodarze Marvel Studios postanowili obsadzić jako reżysera tego ryzykownego i wysokobudżetowego projektu akurat Jamesa Gunna, mającego na koncie zaledwie dwa pełnometrażowe filmy (komediowyhorror „Robale„ oraz niezależną parodię filmów o superbohaterach „Super”), które przeszły właściwie niezauważone, ale wybór ten był absolutnym strzałem w dziesiątkę! Po raz koleny okazuje się, że najlepsze wyniki można osiągnąć nie poprzez zatrudnianie solidnych wyrobników, tylko dając je komuś świeżemu, nieskażonemu hollywoodzką machinerią i pozwoli się mu wykorzystać wyobraźnię i realizować swoje pomysły, nie wtrącając się zanadto w proces tworzenia. „Strażnicy Galaktyki” odznaczają się fantastycznym luzem, wyobraźnią, która wykreowała wspaniałe światy różnych planet, które odwiedzają bohaterowie. Do tego dochodzą świetnie zainscenizowane sceny akcji oraz bitew w kosmosie, zachwycające dynamiką i idealnie
wyważone względem scen komediowych oraz dramatycznych, dzięki czemu, pomimo iż mamy do czynienia z widowiskowym spektaklem w kosmosie, nie czuć przesytu efektów specjalnych oraz tego, że postaci giną gdzieś w tym wszystkim. A całość jest wspaniale przyprawiona szczyptą świetnego humoru oraz soundtrackiem z przebojami z lat 70.
Po prostu strzał w dziesiątkę. „Strażnicy Galaktyki” to kolejny już dowód na to, że triumfalny pochód Marvel Studios w redefiniowaniu współczesnego kina rozrywkowego to nie wypadek przy pracy. Mało który blockbuster daje tyle czystej i nieskrępowanej zabawy. Chyba nie przesadzę pisząc, że mamy już właściwie do czyniena z nowym klasykiem w swoim gatunku.