„T2: Trainspotting”: Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień [RECENZJA]
Czas nie stoi w miejscu. Wniosek niby oczywisty, ale w sequelu jednego z ważniejszych filmów drugiej połowy lat 90. widać to jak na dłoni. Zestarzeli się bohaterowie, a siwych włosów przybyło i pokoleniu, które przecież na „Trainspotting” się wychowało. Nie ma wątpliwości, że nowy film Danny’ego Boyle’a w pierwszej kolejności adresowany jest właśnie do nich. Tyle że oparcie sequelu w dużej mierze na sentymencie to jednak trochę za mało.
Obecny jest on od pierwszych scen, bo co rusz Boyle robi krótkie przebitki z pierwowzoru. Od pojedynczych klatek po fragment słynnej sekwencji pościgu za bohaterami. W pewnym sensie sprzyja temu zawiązanie akcji, bo oto po dwudziestu latach od ucieczki z pieniędzmi i próby rozpoczęcia nowego życia do Edynburga wraca Renton. Trochę powodowany chęcią uregulowania rachunków z przeszłości, ale bardziej faktem, że gdzie indziej po prostu mu nie wyszło.
To, co zastaje na miejscu, nie jest pewnie wielką niespodzianką dla tych, którzy oglądali „Trainspotting”. Sick Boy zarabia na życie, szantażując innych ludzi za sprawą kompromitujących nagrań, psychopatyczny Begbie przesiedział cały ten czas w więzieniu, a Spud jest na skraju załamania i o krok od skończenia ze sobą. Tyle że panowie, a przynajmniej w pełnym składzie, nie spotkają się już przy piwie w pubie, by pogadać o „starych, dobrych czasach”. Tym, co napędza fabułę filmu, nie jest tym razem heroina, a agresja i chęć dokonania bolesnej zemsty.
Operator filmu, Brytyjczyk Anthony Dod Mantle, przekonywał, że w drugiej części „Trainspotting” akcenty rozłożone zostaną nieco inaczej i będzie dużo zabawniej. Czy w istocie tak jest? Kwestia dyskusyjna, ale przeniesienie środka ciężkości na aspekt komediowy z pewnością sequelowi nie pomógł. O filmie Boyle’a z 1996 roku mówiło się przez lata. Mało tego, doczekał się statusu pozycji kultowej. Jestem przekonany, że niestety o „T2” zapomni się stosunkowo szybko. Powód jest prosty – dużo słabszy materiał literacki, a punktem odniesienia była tu inna z powieści Irvine’a Welsha – „Porno”.
Są w tym filmie momenty bardzo dobre, jak chociażby ostatnia scena, ale rozpływają się one w bezpłciowej sensacyjnej fabule. Reżyserowi udała się za to nie lada sztuka. Zebrał on w dużej mierze tę samą obsadę co w filmie z 1996 roku, od rzeczonej czwórki (Ewan McGregor, Robert Carlyle, Jonny Lee Miller, Ewen Bremner) po kilka postaci epizodycznych. Aktorzy robią, co mogą, by utrzymać „T2” na powierzchni, podobnie zresztą jak Dod Mantle, który z kamerą wyczynia cuda. Koniec końców, nie jest to zły film. Biorąc jednak pod uwagę, jak szerokim echem odbiła się pierwsza część i że była to jedna z najbardziej oczekiwanych produkcji roku, pozostaje spory niedosyt. Szkoda trochę rozmieniać się na drobne, ale jak mawiał Janusz Wójcik, jeden z największych oryginałów w rodzimym piłkarskim światku: „Kasa, misiu, kasa”.
Ocena: 5/10