RecenzjeTaka niezwykła love story. Recenzja filmu "Tamte dni, tamte noce"

Taka niezwykła love story. Recenzja filmu "Tamte dni, tamte noce"

"Tamte dni, tamte noce" Luki Guadagnino to film, o którym po seansie łatwo nie zapomnicie. Zostanie wam w głowie i sercu na długo, bo chociaż opowieść może wydawać się znana, włoski reżyser przedstawił ją w fascynujący i czuły sposób, niczym piękną baśń – choć pozbawioną oczywistego happy endu.

Taka niezwykła love story. Recenzja filmu "Tamte dni, tamte noce"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

17.12.2017 16:58

Historia Elio i Olivera była dotychczas przez krytyków czasem opisywana w bardzo uproszczonej formie jako love story dwóch chłopaków w czasie upojnych wakacji gdzieś we Włoszech. Takie skróty prowadzą w gruncie rzeczy do konstatacji, że obejrzymy coś w rodzaju letniej wersji "Tajemnicy Brokeback Mountain" czy wybielonej wersji "Moonlight". Nic bardziej mylnego. Najnowszy film Luki Guadagnino ("Jestem miłością", "Nienasyceni") to historia z duszą, opowiedziana w tak subtelny i kameralny sposób, że przypomina raczej odwiedziny u dobrych znajomych niż seans terapeutyczny, co bywało jedną z cech (czy wad?) obrazów poruszających podobną tematykę w przeszłości.

Młody Amerykanin, świeżo upieczony absolwent uniwersytetu Oliver (Armie Hammer)
przybywa do letniego domu swojego profesora archeologii (Michael Stuhlbarg)
znajdującego się w urokliwym włoskim miasteczku. Chłopak sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie, jest przystojny, wysoki, zabawny – ucieleśnienie amerykańskiego "golden boya". Przez całe sześć tygodni ma asystować swemu akademickiemu mentorowi w badaniach i poszukiwaniach starożytnych posągów i innych fragmentów przeszłości. Tymczasem w tym samym domu co rodzice wakacje spędza siedemnastoletni Elio (odkrycie sezonu - Timothée Chalamet) – buntowniczy intelektualista i ironista, niezwykle wprawny obserwator, który dla zabawy wymyśla słowne gry po angielsku, francusku i włosku, po czym z dezynwolturą gra na gitarze i fortepianie utwory Bacha. Przyglądając się nie bez zazdrości i z ukrycia tegorocznemu asystentowi ojca obawia się, że ten zburzy panujący spokój i z trudem wypracowaną harmonię. Niewiele się myli, ale perturbacje nie będą dotyczyły właściwie nikogo poza nim samym. Oliver stanie się dla Elio kimś więcej niż tylko wakacyjnym zauroczeniem, będzie wspomnieniem, oddechem, szeptem, powtarzaną w marzeniach tytułową frazą „nazywaj mnie swoim imieniem”. Na sześć zbyt krótkich tygodni zamieni się w kwintesencję miłości, młodości, pożądania i namiętności, o jakich z sentymentem pamięta się potem przez długie lata.

Obraz
© Materiały prasowe

Film Guadagnino to magiczna odtrutka na zbyt uproszczone kinowe romanse i niespecjalnie wiarygodne ekranowe związki. W "Tamtych dniach, tamtych nocach" nigdy nie padają nośne frazesy o uczuciach, ale nie ma takiej potrzeby, skoro ma się takich aktorów, takie wnętrza i krajobrazy, taki scenariusz. Między dwojgiem głównych bohaterów porozumienie odbywa się na poziomie daleko szlachetniejszym niż tylko cielesne przyjemności, zwykle wystarczy tylko rzut oka, zawahanie, drobny gest, by między Elio i Oliverem nie było już żadnych tajemnic. Czy nie tego właśnie szukamy w kinie? Nie szukajmy więcej – "Tamte dni, tamte noce" to film roku!

Ocena: 10/10

"Tamte dni, tamte noce" w polskich kinach od 28 stycznia.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (10)