''Ten film ma w sobie ogromną moc, choć jedni go pokochają, a inni znienawidzą'' - Agnieszka Żulewska o ''Chemii'' [WYWIAD]
„Miłość i choroba przyglądają się sobie jak lustra”. Agnieszka Żulewska opowiada o „Chemii” - Kto zarządził, że o śmierci trzeba mówić tak, a nie inaczej? Jeśli ktoś chce opowiadać o umieraniu w sposób romantyczny, komediowy albo slapstickowy, ma do tego pełne prawo - o pracy nad „Chemią” opowiada utalentowana 28-letnia Agnieszka Żulewska.
Choć to jej pierwsza duża filmowa rola, podeszła do niej z delikatnością i wyczuciem, imponując aktorską dojrzałością. W trakcie prac nad tą produkcją wolała nie inspirować się pierwowzorem swojej bohaterki, Magdaleną Prokopowicz, która w wieku 27 lat zachorowała na raka, ale mimo wszystko zdecydowała się na ciążę i urodziła syna. Prokopowicz bardzo zależało na wspieraniu kobiet chorujących na nowotwór, założyła więc fundację Rak’n’Roll. Mimo wielkiego apetytu na życie, zmarła w 2012 roku. Żulewska bezpretensjonalnie wyznała, że cały czas uczy się aktorstwa. Dodała, że chce pracować z wymagającymi reżyserami (za takiego uważała niedawno zmarłego Marcina Wronę, u którego zagrała w „Demonie”)
. Marzy jej się, aby powstawało coraz więcej filmów, w których główne role będą grały
dziewczyny.
Michał Hernes: Pisarka Wirginia Woolf wspominała w swoim „Dzienniku”, że miała pisać o śmierci, tyle że życie, jak zwykle, weszło jej w paradę. To zdanie skojarzyło mi się z „Chemią”.
Agnieszka Żulewska: Tak, ale bardziej odnosi się do postaci Benka. Lena miała pisać o życiu, jednak śmierć stanęła jej na przeszkodzie. Być może losy tej dziewczyny potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby nie spotkanie, które wszystko odmieniło.
Woolf napisała też, że „choroba nierzadko przybiera pozory miłości i zabawia się tym samym co miłość zestawem sztuczek”.
Miłość i choroba posługują się podobnymi nasyceniami. Miłosny zawód niejednokrotnie przechodzi w stan fizycznego cierpienia. Różnorodność dolegliwości odczuwanych w czasie choroby przypomina skrajne odczucia towarzyszące zakochaniu. Okazuje się zatem, że miłość i choroba przeglądają się w sobie na zasadach lustra. A w pierwszym odczuciu wydaje nam się, że wzajemnie się wykluczają.
„Chemia” pozostaje w kręgu tych tematów. Film został zainspirowany autentycznymi wydarzeniami z życia reżysera, ale nie jest filmową biografią.
Choć kręgosłup tej opowieści opiera się na prawdziwej historii, w toku pisania scenariusza powstała dwójka zupełnie nowych ludzi. Wspólnie z Tomkiem (Schuchardtemem, przyp. red.) staraliśmy się nadać im inne kolory.
Jak zbudować te zupełnie nowe postaci?
Zaczyna się od siebie, potem się gdzieś skręca i tak prowadzi nas wewnętrzny GPS. Cały czas się tego uczę, ponieważ jeszcze nie wiem, jak to się robi.
To dość odważne wyznanie.
A raczej wyzwanie. Podczas pracy nad tym filmem byłam bardzo delikatna. Budowanie roli na zasadzie czerpania inspiracji nie wchodziło w grę. Taka strategia wydaje mi się niewłaściwa i ohydna w stosunku do ludzi, którzy naprawdę chorują na raka. To paskudne, gdy przenikamy w ten świat dla własnych potrzeb i traktujemy go instrumentalnie. Nawet jeśli towarzyszy nam empatia.
Naprawdę nie odwiedzała pani szpitali i chorych, przygotowując się do roli?
Powtarzam: uznałabym to za obrzydliwe.
Wielu aktorów tak postępuje i mają czyste intencje.
Owszem, ale ja bym nie potrafiła.
Co więc było dla pani kluczowe w pracy nad rolą?
Szczerość i opowieści reżysera, Bartka Prokopowicza, który był dla mnie źródłem wszystkich informacji, choć czasem nasze wyobrażenia o filmie i roli podążały w różne strony.
Czym to skutkowało?
Innym spojrzeniem. Udział w „Chemii” trochę zmienił moje myślenie o świecie. Zwolniłam i zaczęłam zwracać baczniejszą uwagę na detale. Cieszę się, że jestem.
Podejrzewam, że dzięki temu na planie spotkały się drogi pani i reżysera.
Owszem. Bartek jest wspaniałym, wrażliwym i dobrym człowiekiem. Darzy aktorów wielką miłością. Co prawda komfort w pracy i wygoda to zwodnicza para, ale odgrywały bardzo ważną rolę. Zwłaszcza, gdy pracuje się nad takim filmem.
Nie zawsze twórcy i aktorzy mają szlachetne intencje, kiedy angażują się w produkcje o takiej tematyce. Mogą wychodzić z założenia, że filmy o raku przyniosą im nagrody.
W środowisku filmowym krąży żart, że granie osób chorych zwiększa na to szanse.
Kate Winslet zagrała samą siebie w serialu „Statyści”, w którym zażartowała, że z filmami o holokauście jest podobnie.
I coś w tym jest. Tak jakby tragedia podnosiła rangę dzieła. Decydując się wziąć udział w filmach trudnych i będących wyzwaniem, wchodzi się w niebezpieczne rewiry. Być może odwaga zmierzenia się z wielkim wyzwaniem wynika z szacunku do tematu i roli.
Zdarza się, że na ekranie zostaje pokazana romantyzacja choroby.
Może być i romantyzacja. Kto zarządził, że o śmierci trzeba mówić tak, a nie inaczej? Inna perspektywa jest najlepszą drogą do zrozumienia, zmiany myślenia i zrzucenia z tematu pancerza stereotypów. Jeśli ktoś chce opowiadać o śmierci w sposób romantyczny, komediowy albo slapstickowy, ma do tego pełne i nigdy nie ograniczone prawo. Przynajmniej taką mam nadzieje.
Wyjątkowość „Chemii” dostrzegam w przewartościowaniu życia i wielu istotnych spraw.
Jednych to złapie za serce, a innych odrzuci. Zrozumiem, jeśli ktoś nie zgodzi się na ten film i powie, że to chyba jakiś żart.
„Chemia” jest żartem?
Nie jest. Ale indywidualne odbiory filmu mogą być bardzo różnorodne.
Zastanawiam się, czy ta produkcja była autoterapią dla jej reżysera.
Prędzej medium, dzięki któremu mógł w końcu zamknąć za sobą drzwi dotyczące bardzo trudnego okresu w jego życiu. Cenię ludzi, którzy znajdują w sobie środek na wyrażenie tego, co się wydarzyło. Bartek musiał się z tym zmierzyć, w końcu jest artystą.
Nurtuje mnie, na ile ten film może być terapią dla widzów.
Jedna osoba, która bardzo się nim przejmie, jest dla mnie wszystkim. Jeśli coś kogoś dotkliwie dotyka, zrobienie tego filmu miało sens.
Co najbardziej panią dotknęło?
Dwa lata temu obejrzałam we Wrocławiu „Oczyszczonych” Krzysztofa Warlikowskiego i było to dla mnie doświadczenie graniczne - ból fizyczny połączony z katharsis i rozkoszą. Nigdy niczego tak nie przeżyłam, a później długo, dławiąc się łzami, wracałam do siebie. Bardzo rozedrgały mnie też "Anioły w Ameryce", a szybki bilans kończę na „Forrescie Gumpie”. Ten film zawsze mnie nokautuje.
Wracając do „Chemii”, czy rak jest w tym filmie czarnym charakterem?
To gość, z którym trzeba dyskutować. Mam w sobie wielką niezgodę na tę chorobę. Często chorzy na raka powtarzają, że należy się z nim zaprzyjaźnić, bo jest ich częścią, która się zbuntowała. To bardzo dobre podejście, które prawdopodobnie pomaga. Rak jest wielkim, złym królem dzisiejszych czasów; przebiegłą chorobą cywilizacyjną, z którą w dalszym ciągu sromotnie przegrywamy.
Odczuwa pani przed nim lęk?
Tak. Straciłam kilka bliskich mi osób.
W jaki sposób dojrzewała pani do tej roli?
Okres zdjęciowy podzielono na dwie części. Pierwsza miała miejsce latem, a druga zimą. Oddzielała je półroczna przerwa, w czasie której musiałam włożyć sporo pracy w fizyczną przemianę. Utrata wagi i łysa głowa stworzyły w pewnym sensie nowego człowieka.
Na początku brała pani udział w lżejszych scenach, a później w tych bardziej wymagających.
To prawda. Rozłożenie sił koncepcyjnie było bardzo dobre dla aktorów.
Podziwiam takie aktorskie metamorfozy.
To test charakteru i wewnętrznej siły.
Potrafiła pani wychodzić z tej roli w przerwach od zdjęć?
Długo noszę w sobie wszystkie emocje, które przeżywam; wytracają się powoli. Granie w „Chemii” było intensywne i skutkowało tym, że wracałam z Leną do domu.
Który fragment filmu był dla pani najtrudniejszy do zagrania?
Scena kłótni w rowie między Benkiem a Leną. Kręcono ją w koszmarnych warunkach, w szarzyźnie i zimnie. Byłam wtedy bardzo osłabiona przez dietę i przypominałam piórko, które łatwo można zdmuchnąć. Nie miałam sił, a ta scena była bardzo wymagająca fizycznie.
Jak znaleźć w sobie siłę?
Trzeba zrobić swoje, a potem okazuje się, że to jest możliwe.
Jakieś inne problemy z rolą?
Często trudność sprawiało mi mówienie językiem Leny, który jest bardzo specyficzny. Zdarzało się, że mocno z tym walczyłam.
Chodzi o walkę wewnętrzną czy z reżyserem?
Wychodziła ze mnie rozzłoszczona, mała dziewczynka. Jestem wtedy okropna. Powtarzam, że mi się to nie uda i nie podoba. W takich chwilach obniża się moje poczucie własnej wartości, ale Bartek bardzo fajnie to gasił. Wysłuchiwał moich krzyków, czekał, aż miną i zaczynaliśmy od nowa.
Lepiej pracuje się z reżyserem spokojnym czy wybuchowym?
Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Uwielbiam ludzi z ogromną wyobraźnią i takich, z którymi, mimo bojów, wiem, że się dogadam. Taka osoba może się na mnie wyżywać. Jeśli widzę, że praca pod wpływem niepewności i ciekawych napięć coś mi daje, jest to super. Jestem otwarta na każde doświadczenie. Chciałabym częściej spotykać wymagających twórców.
Kiedy narodziło się pani zaufanie do Bartosza Prokopowicza?
Wydaje mi się, że chemia między nami pojawiła się już na pierwszym castingowym spotkaniu. Na miesiąc przed rozpoczęciem pierwszych zdjęć mieliśmy dużo prób, był więc czas, żeby nasze relacje przybrały odpowiedni kształt. Czytaliśmy wspólnie scenariusz, robiliśmy poprawki i rozmawialiśmy o naszych rolach. Braliśmy też udział w choreograficznych próbach. W filmie pojawiają się dwa choreograficzne układy, których autorką jest wspaniała Weronika Pelczyńska. Intensywny czas spędzony razem budował więź.
Czy w tym filmie było miejsce na improwizacje?
Każda scena ma w sobie potencjał ku temu, by sporo się w niej działo, ale tekst został napisany bardzo rzetelnie, z naciskiem na grę słowną, więc nie mieliśmy takiej możliwości.
Warto było podążać tą drogą, skoro branżowe amerykańskie czasopismo „Variety” komplementuje „Chemię”, pisząc, że: „brawurowo lawiruje formą i tonem pomiędzy komedią romantyczną na granicy rzeczywistości i magii oraz wyciskającym łzy dramatem”. To wielki komplement.
Dostrzegam w tym opisie Bartka. W jego osobowości znajdują się te wszystkie dziwne antypody. Dzięki temu fajnie się z nim przebywa.
Tak! To tercet petarda. Za zdjęcia odpowiadał brat Bartka, Jeremi, dzięki czemu reżyser nie musiał mu pewnych spraw tłumaczyć. Trzecim bratem był Wiktor (asystent Bartosza Prokopowicza, przyp. red.). To wspaniali ludzie i super, że wspólnie zdecydowali się zrealizować swój pierwszy ważny film. Tak powinno być, skoro przeżyli tę sytuację jako rodzina.
Nad filmem unosi się duch Magdaleny Prokopowicz. Na ile ta postać była dla pani inspirująca?
Przeglądaliśmy z Bartkiem nagrania i zdjęcia, w których utrwalił ich wspólną rzeczywistość. Magdalena była wspaniałą i piękną kobietą, ale nie chciałam się nią inspirować, aby jej silna osobowość nie sprawiła, że zacznę ją naśladować. Wolałam nie mieć możliwości nawet podświadomego czerpania z niej.
Czy polskie aktorki zabijają się o takie role, czy sytuacja zmienia się na lepsze?
Mam nadzieje, że będzie tylko lepiej. Uważam, że powoli zacierają się granice i nie patrzy się już na daną postać przez pryzmat tego, że jest mężczyzną czy kobietą. Zwłaszcza, że faceci stali się znacznie delikatniejsi. Super, jeśli będziemy podążać tą drogą. Chciałabym, żeby powstawało coraz więcej filmów, w których główne role będą grały dziewczyny. Mamy w Polsce niewiarygodne aktorki, a to nie koniec. Powoli do głosu dochodzi gwardia wspaniałych, młodych reżyserek. Wierzę, że z takich połączeń powstaną wielkie rzeczy.
Łatwo być aktorką w Polsce?
To bardzo dziwny zawód. Pełen nieoczywistości związanych z podejmowanymi wyborami. Dochodzi do tego obawa, czy za pół roku będzie się miało pracę. Bycie aktorką jest męczące. Uprawiamy ten zawód, ponieważ mamy wpisany w siebie narcyzm. Myślimy o sobie, nawet jeśli tego nie chcemy. To męczące.
O jakie myśli dokładnie chodzi?
Rozmyślanie o tym, jaki stworzyło się swój własny profil, na przykład w czasie promocji filmu. Przeżywam to teraz i jestem sama sobą bardzo zmęczona.
To wielka odpowiedzialność.
I trudność w podejmowaniu decyzji, o której wspominałam. Każdy chce być tam, gdzie czuje się najlepiej, ale nie jest to łatwe.
Jak czuła się pani po obejrzeniu „Chemii”?
Ten film ma w sobie ogromną moc, choć jedni go pokochają, a inni znienawidzą. Jeśli się go polubi, bardzo dotkliwie uderza. Z drugiej strony „Chemia” może ci się nie spodobać, ale nie będziesz mógł przestać o niej myśleć. Nawet gdy po wyjściu z kina powie się, że to była masakra, nie ma w tym obojętności.
Masakra, w sensie kicz?
Tak, że reżyser nie miał hamulca i zrobił coś okropnego. Dla porównania, mojemu seansowi „Chemii” towarzyszyła bolesna świadomość, że zaraz nas nie będzie. To uczucie niezwykłe i oczyszczające.
Czyli warto wybrać się na ten film, nawet jeśli po obejrzeniu zwiastuna myśli się, że to jest masakra?
Warto dać mu szansę. Oglądanie „Chemii” to bardzo ciekawe i mocne doświadczenie.