''The Cirlcle. Krąg'': Wielki Brat patrzy [RECENZJA]
Nowe technologie zawładnęły nie tylko światem, ale i ostatnim filmem Jamesa Ponsoldta. Amerykański reżyser opowiada o rzeczywistości, w której twardą walutą są "lajki", a o popularności i społecznym statusie decyduje liczba "followersów". Jeżeli oparty na powieści Dave’a Eggersa "The Circle. Krąg" miał być przestrogą, wydaje się mocno spóźniony. Jeżeli zaś obserwacją rzeczywistości, to naiwną, pełną scenariuszowych mielizn i nie traktującą widza zbyt poważnie.
Gdyby wyobrazić sobie "idealną" korporację, z pewnością byłby nią tytułowy Krąg. To z jednej strony sieć społecznościowa, będąca połączeniem funkcjonalności dobrze nam znanych Google’a, Facebooka, Twittera i kilku innych, z logiem Ubera. Z drugiej, miejsce wypełniające wszelkie życiowe potrzeby, którego pracownik w zasadzie w ogóle nie powinien opuszczać. Taki uniwersytecki kampus w wersji nieco bardziej luksusowej. Do tego świata trafia rezolutna Mae Holland, mając przekonanie, że z chwilą zatrudnienia złapała Pana Boga za nogi. Bo nie dość, że inwestuje w siebie, będzie też mogła pomóc rodzicom, a zwłaszcza poważnie choremu ojcu (ostatnia rola Billa Paxtona)
. Początkowa niepewność i dystans do korporacyjnych standardów dość szybko ustępuje fascynacji, która wkrótce przeradza się w uzależnienie. I do tej nagłej przemiany postaci granej przez Emmę Watson można mieć w filmie Ponsoldta chyba największe "ale".
Bo najpierw Mae z dużą nieufnością patrzy w kierunku przełożonych, którzy niemalże siłą zmuszają ją do socjalizacji, na każdym kroku szuka dziury w całym i wyśmiewa korporacyjne slogany, by zaraz przemawiać ze sceny, stając się autorką kolejnych. Trudno uwierzyć w to, że ta twardo stąpająca po ziemi i żyjąca w swoim świecie bohaterka, jest jak chorągiewka na wietrze, co rusz zmieniając zdanie. Nawet jeżeli za wszystkim stoi kojarzący się ze Stevem Jobsem, przekonujący Wielki Brat w osobie Toma Hanksa (swoją drogą role czarnych charakterów mu nie służą). Mae staje się jego pupilką i zarazem królikiem doświadczalnym najnowszego projektu. W myśl jej słów, że „sekrety to kłamstwa” rezygnuje z prywatności swojej oraz bliskich i za sprawą małych kamer może być podglądana przez miliony użytkowników na całym świecie.
W zasadzie nic nowego, bo niemal dwadzieścia lat temu mówił o tym już australijski reżyser Peter Weir w fenomenalnym „Truman Show”. Z perspektywy czasu, tamten film nabiera jeszcze bardziej gorzkiego wymiaru i pokazuje, że najwyraźniej nie odrobiliśmy lekcji. Czego dowodem także "The Circle. Krąg", który mógłby być równie zjadliwą, celną satyrą, gdyby nie słabiutki scenariusz i niepotrzebne dydaktyczne zacięcie. Twórcy potraktowali widzów w taki sposób, w jaki stojący na czele filmowego Kręgu Bailey traktuje swoich słuchaczy. Podejrzewam tylko, że po seansie akurat nikt ich nie będzie oklaskiwał.