„Rozczarowanie” – to słowo bardzo często przewija się wśród opinii najnowszej i zarazem ostatniej odsłony zmagań człowieka-nietoperza w walce ze złem. Ma to związek z oczekiwaniami, które powstały po poprzedniej części trylogii. Jak najbardziej przychylam się do tego, że „Mroczny rycerz powstaje” jest jakimś dziwnym odejściem od konwencji Batmana zbudowanej przez dwa wcześniejsze filmy w reżyserii Christophera Nolana. Ale co, jak i dlaczego?
„Batman – początek” i „Mroczny rycerz” konsekwentnie „urzeczywistniali” postać zamaskowanego mściciela. Oglądając te produkcje można było odnieść wrażenie, że to seans zwykłych filmów sensacyjnych, a Batman spokojnie mógłby żyć obok nas. Wszystko było prawdopodobne, oczywiście jak na kino akcji, które już nie jedne rzeczy widziało. Natomiast „MRP” powrócił do typowego klimatu komiksowego ze wszystkimi jego wadami, niebezpiecznie zbliżając się kilkukrotnie do autoparodii Batmana autorstwa Joela Schumachera.
Nie tego widzowie oczekiwali i stąd w dużej mierze ogromne rozczarowanie. Coś się stało niedobrego? Nolan za bardzo uwierzył w swoją nieomylność, wszak biorąc pod uwagę całą jego filmografię, zaliczył tylko jedną wpadkę z przeciętną „Bezsennością”. Więc teraz widocznie uznał, że może już zrobić wszystko, a publiczność i tak to łyknie. Otóż nie. I najnowszy Batman jest tego świetnym przykładem.
Historia na pozór kontynuuje wątki z poprzednich części: minęło 8 lat od śmierci Harvey’a Denta, o którą oskarżono Mrocznego rycerza. Bruce Wayne jest teraz wrakiem człowieka, chowającym się w swojej posiadłości. Nie dany jest mu jednak spokój, na horyzoncie pojawia się niebezpieczny Bane z zamiarem zniszczenia Gotham City.
Na pierwszy rzut oka wygląda ok i tak też prezentuje się film. Diabeł tkwi w szczegółach. Porównania z drugą częścią trylogii są nieuniknione, więc można pobawić się w wyliczankę: prolog MRP zamiast intrygować – irytuje, wprowadzanie kolejnych postaci pozostawiają wiele do życzenia, logika wydarzeń znika niemal całkowicie itd. Nagle cały świat Batmana stał się żywcem wyjęty z jego wcześniejszych komiksów, gdzie uproszczenia fabularne były na porządku dziennym i realizowały mniej ambitną konwencję. Tylko czemu Nolan obrał ten kierunek, kiedy „Mroczny rycerz” stał się tym dla filmów o człowieku-nietoperzu, czym dzieło Franka Millera dla komiksów o nim – przełomem, wyniesieniem historii na zupełnie inny poziom? Nie wiadomo…
Twórcę „Incepcji” zgubiło chyba własne ego i zamiast wielowątkowej, wciągającej opowieści, otrzymaliśmy kolejną przeciętną adaptację komiksu, potwierdzającą na dodatek tezę, że takie filmy to tylko efektowna nawalanka. A szkoda, bo potencjał był. Wybór Bane’a na przeciwnika Batmana wydawał się trafny, podobnie jak i dorzucenie wątku z Kobietą-Kotem. Zapowiadany film miał być „epickim zakończeniem trylogii”, ale i nawet tutaj jego widowiskowość pozostawia pewien niesmak. Również aktorzy nie do końca wydają się przekonani swoją rolą, tym bardziej, że nie licząc wątku Blake’a (Joseph Gordon-Levitt), to każdy z nich jest zwyczajnie urwany i niedokończony.
Można zająć się wymienianiem wszystkich zgrzytów „Mrocznego Rycerza Powstaje”, tylko jest ich tyle, że to materiał na całą szczegółową analizę. Jeśli Christopher Nolan nie weźmie się w garść i nie powróci do geniuszu narracyjnego „Memento” czy „Prestiżu”, to jego sława „złotego dziecka” można przeminąć szybciej niż zdążyłaby na dobre się zacząć. Upadek został rozpoczęty. Miejmy nadzieję, że czeka nas powstanie, ale o wiele bardziej efektowne niż Mrocznego Rycerza.