W zimne listopadowe popołudnie zadzwonił telefon. “Babcia przyjeżdża do miasta” - usłyszałam w telefonie głos mamy - “chodźmy na coś do kina”. W mojej głowie natychmiast rozpoczęło się dynamiczne starcie co najmniej trzech koncepcji, które brutalnie przerwała kolejna mamina uwaga. „Tata też wcześniej dziś kończy. Wybierz coś, na co możemy pójść wszyscy razem”.
WSZYSCY? RAZEM? Nadciąga Apokalipsa – nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Nigdy dotąd nie udało mi się obejrzeć z rodzicami filmu, który ucieszyłby ich jednakowo (jedynym wyjątkiem był bodajże psychologiczny westerno-dramat „Propozycja” Johna Hillcoata z muzyką Nicka Cave'a). Ojciec, zagorzały fan westernów i „Żelaznego Krzyża” Peckinpaha przysypia w trakcie projekcji, które cieszą mamę. Jej sympatie oscylują z kolei bliżej rejonów „Debiutantów” i „Rozstania”, zwyczajnie nudzi się na sensacyjniakach. Ich dwoje wystarczy, żeby był problem. A teraz do równania dołączyć ma babcia, której ulubionym filmem jest bodajże „Zapomniana melodia” (1938) Fethke i Toma, a aktorem - Antoni Fertner... Z rosnącą desperacją przerzucałam strony gazety. „Ilu miałaś facetów”? No tak... „Wyjazd integracyjny”? Może nie... „Tower Heist: Zemsta cieciów”? Chyba podziękuję. Zaraz, zaraz... A „Służące”, o których entuzjastycznie nawijały mi i lubiące rom-comy
koleżanki i zwykle optujący za strzelanką koledzy? Zamknęłam gazetę i zadzwoniłam do kina, żeby zarezerwować bilety. Raz kozie śmierć!!!
Sekret drugiej pełnometrażowej fabuły Tate'a Taylora kryje się w jej wszechstronności. To film zespołowy, cudo powstałe jako efekt pracy wielu aktorów, wyrosłe na przecięciu licznych różnorodnych historii i linii narracyjnych. Dramat obyczajowy, ale okraszony wspaniałą dozą ciepła i humoru, niezwykle wzruszający film, który jednocześnie pozostawia miejsce na oddech i odpoczynek. Opowieść o ludziach, nieodkładająca jednak na bok historii i społecznych okoliczności opisywanych wydarzeń, uczciwie oddająca głos – oczywiście w nieco skrótowej, ale jak najbardziej akceptowalnej formie – także socjopolitycznej perspektywie. Film uczciwy i poważny, ale też lekki, przyjemny. Wlewający w serce ten niezwykły rodzaj ciepła i spokoju, który tylko filmy potrafią wyczarować.
Ten obraz niesiony jest przez kobiety i o kobietach mówi wiele. Bohaterki to kolejne kolorowe szkiełka w społecznym kalejdoskopie amerykańskich lat pięćdziesiątych, ujęte przystępnie, jednak bez zbędnych uproszczeń. Młoda, ambitna szukająca własnej, bezkompromisowej wersji kobiecości Skeeter Phelan (Emma Stone). Nieustępliwa, honorowa, ale z sercem na dłoni Minny Jackson (Octavia Spencer). Naznaczona cierpieniem, godna i dumna, ale pełna nadziei Aibileen Clark (Viola Davis). Dwulicowa konformistka łaknąca akceptacji za wszelką cenę Hilly Hollbrook (Bryce Dallas Howard). Prowincjonalna Marilyn, najwspanialsza, żyjąca w nieświadomości społecznych niuansów ciepła Celia Foote (Jessica Chastain). „Tylko” trzy z nich wyróżniono nominacją do Oscara (Davis, Spencer, Chastain) ale w „Służących” nie ma żadnych słabszych występów. Aktorzy są jak idealnie zestrojony, pełen wokalnej siły chór gospel.
Wyraz spokoju i błogości, widniejący na obliczach moim i reszty rodziny (a także pozostałych, opuszczających niespiesznie salę kinową widzów) był najlepszym potwierdzeniem słuszności tego wyboru. W ten niespodziewany sposób „Służące” wskoczyły na listę moich ulubionych filmów, które subtelnie grają na strunach emocji, nie wymagają wybitnej gimnastyki umysłu dając jednocześnie ogromną przyjemność.
„Służące” to przede wszystkim wielobarwna mozaika poprowadzona pełną wyczucia i empatii ręką Taylora. Ten aktorski pejzaż przypomina blachę z surowa masą, na której po włożeniu do piekarnika wyrastają ciastka, każde trochę inne: mniejsze i większe, bardziej rumiane i bledsze – ale wszystkie jednakowo pyszne, przywodzące na myśl ciepło domowego ogniska i przypominające, jak ważne jest po prostu być razem.