Walt Disney przestawia: czyli naciągane!
OTO my: Kowalski – osobnik zwyczajnie niezwyczajny, przykład typowego faceta, a jednak wrażliwy; choć nie płacze ze mną, zawsze przynosi chusteczki; ogląda filmy raczej dokładnie, dopuszcza w trakcie konsumpcję.
Ja – żona nad podziw cudownie idealna, w rzeczywistości osobnik znerwicowany, permanentna pesymistka, choleryczka; pod sufitem zbyt wiele myśli; film jest pretekstem by robić coś jeszcze.
Tak naprawdę jesteśmy kwintesencją pomieszania z poplątaniem, ale jakoś tam leci. I oto w nasze ramiona, a dokładniej w paszczę naszego odtwarzacza wpada: „Skarb narodów”. Wolny dzień, znaczy się sobota i nawet Kowalski zdążył posprzątać (a raczej poudawać, że tańczy z odkurzaczem), więc stacja łóżko (nie stać nas na fotele, ani nie ma na nie miejsca) i niech żyje dziesiąta muza. Pilot w łapie dowodzącej, w zależności od tego, kto go złapie i: START.
Przed nami dzieło producenta „Piratów z Karaibów” (przyznajemy się, że nie znamy kolesi), czyli Jerry’ego Bruckheimera i Jona Turteltauba. Trzeba przyznać, iż od początku to brzmi dumnie!!! „Skarb Narodów”. Lecz w rzeczywistości wszystko rozbija się o... legendę o kopie złota, którą z niewiadomych powodów, umieszczono w Ameryce. Nie ma co, planowana zabawa przez dwie godziny.
Fabuła w wielkim skrócie?
Oto szalony dziadek Gates, przekazuje młodemu wnukowi, Benowi wielką wiedzę. Prawdę o największej tajemnicy templariuszy i skarbie, nad którym właśnie ich rodzina od lat trzyma pieczę. Trzyma pieczę, ale w rzeczywistości nie wie, gdzie ów skarbie się znajduje, posiada raczej wskazówkę. Sztuk jeden. Pragnie go odkryć, udowodnić... jego istnienie innym, ale nie dla pieniędzy... właściwie tylko po to, by powiedzieć, że istnieje. Mija trochę czasu... młody Ben Gates dojrzewa (Nicolas Cage), jakżeby inaczej, i pomimo nagabywań ojca (Jon Voight), postanawia wkroczyć w pełni w ramiona nazywanej przez innych: „teorii spiskowej”... i odnaleźć skarb.
Spotykamy go ponownie już jako dorosłego, gdy właśnie natrafia po wielu latach poszukiwań, na pierwszy, najważniejszy jak się potem okaże, ślad. Ale nie jest sam, towarzyszy mu jego „Sancho Pansa” Riley, geniusz komputerowy (Justin Bartha) i równorzędny jego pozycji przyjaciel Ian (Sean Bean), który przestanie już wkrótce nim być. Bo gdy okazuje się, iż by odnaleźć skarb należy ukraść i potraktować odczynnikami tę największą świętość kraju, czyli „Deklarację Niepodległości”, rozpoczynają się tak zwane schody w przyjaźni.
Nasz „Don Kichot” – Cage, jako wielki patriota, nigdy nie pozwoli sobie na taką niegodziwość jak kradzież, ale czy powstrzyma innych, w tym Iana, który nagle okazuje się być prawdziwym „schwarz charakterem” i to z bujną przeszłością?
Akcja się rozdziela. Teraz Gates i jego przyjaciel Riley, już nie tylko stają się poszukiwaczami – wariatami i pasjonatami, ale też złodziejami, którzy kradną, by nie ukradli... ci źli. Dziwactwo, no nie? Ale to pewnie wszystko przez kobietę, która musi tutaj wkroczyć, bo jakżeby miało być inaczej. Blondynka, na szczęście Kowalski woli brunetki, ale kto go tam wie na pewno? Dopiero teraz zaczyna się zabawa, może nie na śmierć i życie, ale na inteligencję. Ten, kto pierwszy odgadnie szyfr, kto odnajdzie kolejne wskazówki, zostanie nagrodzony. Ale przecież napisane jest, iż „Skarbu narodów” nie powinien mieć jeden człowiek, ani jeden kraj... więc, o co chodzi? Kto się wzbogaci, a kto pójdzie do ciupy? Kto okaże się być „szarą eminencją”, a kto się... zakocha? Na pewno nie ja! Nie ma się co oszukiwać, ale Cage, to aktor tylko uhm!... interesujący. Lecz jego rola, pozwala mu się stać bohaterem nie tylko sensacyjnym.
Grany przez niego Ben Gates, to przykład idealnego Amerykanina, patrioty, który dodatkowo pragnie udowodnić prawdę. Zmyć z rodziny... szpecącą plamę szaleństwa. Stać się w końcu dumnym człowiekiem. I może przy okazji się... zakochać.
Dziełko jest widowiskowe, pełne gagów, zagadek i wszelakich niemożliwości. Akcja prowadzona jest tak, że wszystko dość łatwo dociera do widza w odpowiednim momencie i ilości. „Skarb narodów” przykuwa, bawi, nieźle wybucha, ma też świetną muzykę, ale oprócz momentów wciągających, niestety są i te nużące, przegadane i pełne naukowych wymądrzeń. Przede wszystkim, zauważalna jest wyrazista pompatyczność, oraz rażące, typowo „amerykańskie” teksty. Nuta patriotyzmu aż gryzie w oczy.
Film powinien być wyświetlany w szkołach USA, jako filmik instruktażowy, jak być dobrym Amerykaninem. A jednak trzeba przyznać, że na dziele w reżyserii Turteltauba, nie można się nudzić. Dialogi Rileya i Bena często przypominają rozprawy Sancho Pansy i Don Kichota, bo takim bohaterem jest Ben Gates. Walczy z wiatrakami, pragnie dowieść niemożliwego. Ale nawet ta przewidywalność jego postępowań, jakoś nie psuje zabawy. Te przejeżdżające w odpowiednim czasie auta, które pomagają uciec dobrym i mieszają szyki złym, wszystko do siebie pasuje.
Kowalskiemu ogólnie się podobało. Nie tylko ze względu na blondynkę – archiwistkę (Diane Kruger). Dla mnie ten film, to powtórka z „Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty”. Gwiazda, czyli Nicolas Cage jest tu po prostu dobry, ale nazbyt przegadany. Moja „babska” ocena jest niższa 8/10, a wszystko dlatego, że Ford i Connery są o niebo przystojniejsi od Cage’a i Keitela!