Czyżby niespodzianka roku? Po serii wystawnych kompromitacji – na poczet których wypadałoby zaliczyć tak dokonania reżyserskie („Wojna światów”, czwarty „Indiana Jones”), jak i producenckie („Transformers 1-3″) – Steven Spielberg nieoczekiwanie wraca na tron króla filmowej rozrywki. I to w jakim stylu! Jego animowana, klasyczna w treści i spektakularna w formie opowieść przygodowa zmiata całą tegoroczną konkurencję, z „X-Men: Pierwszą klasą”, „Genezą planety małp” i „Super 8″ na czele.
Zaskakujące to o tyle, że Spielberg nie próbuje tu niczemu hołdować ani tym bardziej niczego nie redefiniuje, co dziś wydaje się przecież podstawą każdego udanego filmu rozrywkowego. Doświadczenia związane z letnimi blockbusterami uczą ostatnio jednego – jeśli tradycji nie wywróci się na lewo lub w jakiś sposób się jej nie przewartościuje, to same efekty filmu nie uciągną. Bo wszystko już było. Pomysły się wyczerpały, a nowi „wizjonerzy” nie mają za grosz wyczucia – są za głośni, zbyt pyszni i w gruncie rzeczy do siebie podobni.
Spielberg tymczasem podszedł do „Przygód TinTina” tak, jakby od zgonu Kina Nowej Przygody nie minęło wcale dwadzieścia lat. Nawet przez minutę nie czuć tu zmęczenia materiału, a opowiadana sto razy historia staje się dziewiczą podróżą przez magiczne zakątki celuloidu. Film Spielberga jest dynamiczny, brawurowy i pełen błyskotliwych pomysłów. A przy tym w ogóle nie infantylny. Zupełnie jak stare części „Indiany Jonesa” czy perypetie Marty’ego McFly’a z „Powrotu do przyszłości”. Pure fun.
Oczywiście można się zastanawiać ile w tym zasługi scenarzysty Edgara Wrighta, który jest przecież mistrzem kreatywności („Scott Pilgrim kontra świat”), czy ceniącego sobie przywiązanie do szczegółu producenta „Przygód…” Petera Jacksona, ale sam film podbity jest przede wszystkim specyficznym stemplem Spielberga.
Są tu zabawne, nienachalne auto-cytaty (wynurzająca się z wody fryzura TinTina przypomina płetwę rekina), arcydzielne miniatury (sekwencja ze statkiem na wzburzonym morzu przechodzi w ujęcie kałuży, którą ktoś rozchlapuje obcasem), staroświecki, lekko melancholijny humor (wątek z podstarzałym kleptomanem, który kolekcjonuje portfele) a w końcu niepohamowana frajda tworzenia, której u Spielberga można było ostatnio doświadczyć w… „Indianie Jonesie i ostatniej krucjacie” z 1989.
Animowany „TinTin” to przygoda, przygoda i jeszcze raz przygoda. W najlepszym stylu – jedna scena potyczki morskiej ma w sobie więcej energii niż wszystkie części „Piratów z Karaibów” razem wzięte.
W pewnym sensie nie mogło być inaczej. TinTin, stareńka już (publ. 1929-1976) postać młodego detektywa z belgijskich komiksów przygodowych, jest przecież praojcem całej współczesnej popkultury. U nas nie jest to seria specjalnie znana, ale Spielberg, Wright i Jackson musieli ją za młodu namiętnie wertować. Zacne korzenie.