"Wojna płci" [RECENZJA]: ma energię, tempo i świetną Emmę Stone, ale to wciąż zaledwie niezły film
Stara prawda głosi, że życie pisze najlepsze scenariusze. Prawdopodobnie tak jest, jednak trzeba jeszcze umieć taką historię opowiedzieć. Tym bardziej, jeśli na warsztat bierze się bardzo aktualny - zwłaszcza ostatnio - temat seksizmu i walki o prawa kobiet. Reżyserski duet Jonathana Daytona i Valerie Faris "Wojną płci” udowodnił, że na podstawie dobrego scenariusza wciąż można nakręcić zaledwie niezły film.
06.12.2017 | aktual.: 06.12.2017 16:24
Jest pierwsza połowa lat 70. XX wieku. Tenis przynosi coraz większe zyski, jednak nie wszyscy mogą z nich korzystać w równym stopniu. Nagrody w turniejach kobiecych są bowiem aż osiem razy mniejsze niż w przypadku mężczyzn. O prawa swoje i koleżanek walczy przede wszystkim pierwsza rakieta świata, Billy Jean King. Tymczasem podstarzały mistrz, Bobby Riggs, wpada na pomysł meczu pomiędzy nim i każdą chętną kobietą. Chce w ten sposób udowodnić, że w takim starciu zawsze zatriumfuje mężczyzna.
Zobacz zwiastun filmu "Wojna płci"
Początkowo King wcale nie chciała brać udziału w tym pojedynku. Dobrze rozumiała, że medialna szopka łatwo może wymknąć się spod kontroli, tym bardziej, że jej oponent z dumą nazywał się szowinistą, a kamery go kochały. Godząc się zatem na jego warunki, dawałaby mu tylko więcej okazji do ostrzeliwania sprawy, o którą walczyła. Paradoksalnie twórcy zdają się nie do końca to rozumieć, bowiem można odnieść wrażenie, że częściej, zamiast wyśmiewać Riggsa, jego poglądy oraz kolejne performance (dla "zabawy” grał na przykład z kolegą w typowo kuchennym stroju), hołubią go. Ekscesy Bobby’ego nakręcone są tak, że mają dostarczać rozrywki, w końcu - zdają się mówić twórcy - to tylko takie żarty, zupełnie nieszkodliwe, trzeba mieć trochę dystansu. Powoduje to dodatkowo, że gubią się gdzieś w tym wszystkim świetne detale: proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób, podczas telewizyjnej transmisji, zachowuje się komentator meczu wobec swojej koleżanki. Nie wybrzmiewa również w pełni słuszne przesłanie, że kobiety powinny zarabiać tyle samo pieniędzy za wykonywanie tych samych obowiązków. King wcale nie twierdziła, że kobiety są lepsze i powinny być uprzywilejowane, walczyła o najzwyczajniejszą, najprościej rozumianą równość.
Emma Stone - jedna z najlepszych ról w karierze?
"Wojna płci" ma jeszcze kilka problemów scenariuszowych. A to z ekranu padają wzniosłe deklaracje podane w maksymalnie łopatologiczny sposób (zwłaszcza pod koniec), a to trafiają się mało przekonujące wątki. Najlepszym tego przykładem jest romans Billy Jean King z fryzjerką Marylin. Nie do końca wiadomo, czemu zapałały one do siebie uczuciem. Chociaż wydarzyło się to naprawdę, w filmie wygląda wyłącznie, jak element toru przeszkód dla bohaterki, a nie fragment prawdziwego życia. Dzieło Daytona i Faris bez dwóch zdań broni się za to aktorsko. Emma Stone jest wiarygodna zarówno wtedy, gdy pokazuje siłę oraz determinację King, jak i w momentach zwątpienia. Jeśli "Wojna płci" ma w sobie energię i tempo, to właśnie dzięki Stone, której rola powoduje, że widz może poczuć wagę sprawy, o którą toczy się gra. Nic nie można zarzucić również Steve’owi Carellowi: to on, nie reżyserzy, sprawia, że nie lubimy Riggsa i trochę nim gardzimy.
Film ogląda się dobrze, jest ładnie nakręcony i kiedy trzeba potrafi nieźle trzymać w napięciu. Same pojedynki tenisowe wyglądają na tyle dobrze, na ile to możliwe w produkcji kinowej. Sport ten wszak należy do tych, które najtrudniej przenieść na wielki ekran, nie da się w stu procentach oddać dynamiki, elegancji i siły tej gry. Nie na to powinien jednak zwracać uwagę widz. "Wojna płci" jako głos w ważnej sprawie miała wszelkie elementy, by być asem serwisowym. A tymczasem piłka ledwo przeleciała za siatkę.