RecenzjeWredny kawał kina

Wredny kawał kina

Użyć w kontekście tego filmu słowa „osobliwy”, to jak napisać, że hitlerowski zbrodniarz Josef Mengele był ciekawskim eksperymentatorem. Niesławny midnight movie Johna Watersa przekracza tyle filmowych, estetycznych i moralnych granic, że najbardziej adekwatnym dla niego komentarzem są słowa jednego ze zszokowanych, ale rozentuzjazmowanych (!) widzów po premierze w 1972 roku: „Dziw, że ktoś wpuścił to do kin”.

„Różowe Flamingi” to prawdziwy festiwal okropieństw i obrzydliwości. Czego tu nie ma! Facet wykonujący wygibasy własnym odbytem, kurczak zgwałcony na śmierć, scena kazirodczego seksu oralnego, zjadanie psich odchodów… Jeśli wasza przygoda z kinem tzw. złego smaku skończyła się gdzieś w okolicach „Martwicy mózgu”, zapewniam – nie widzieliście jeszcze nic.

Sama fabuła jest tu dość prowizoryczna, stanowiąc idealny pretekst do kumulacji wszelkiej maści bezeceństw. Divine, przedziwny pomnik wynaturzonej kobiecości, wiedzie ze swą zwyrodniałą rodzinką spokojny żywot na odludziu, z rozkoszą oddając się gwałtowi i zgorszeniu. Pewnego dnia na ich drodze staje zdeprawowane małżeństwo Marble’ów, zazdroszczące naszej bohaterce statusu „najpodlejszej osoby na świecie” i gotowe zrobić wszystko, byle tylko ją prześcignąć. Ich narastająca rywalizacja to prawdziwy sprawdzian dla naszych zmysłów – gwałty, zabójstwa i perwersyjny seks (ot, choćby kompulsywne wylizywanie… stóp czy zapładnianie porwanych kobiet) to dla nich chleb powszedni. Dość powiedzieć, że w jednej ze scen Divine i jej dorosły syn plugawią mieszkanie Marble’ów, zostawiając ślinę na każdym możliwym przedmiocie codziennego użytku, a gdy już nie wytrzymują, zabierają się także za siebie nawzajem.

Jasne, istnieją gdzieś tam filmy budzące większy niesmak i kontrowersje, ale to właśnie u Watersa wszystko to, co dzieje się na ekranie, dzieje się naprawdę. Granica między sfilmowaną ułudą, a zaimprowizowaną prawdą zostaje przełamana. Tu nie ma udawania. „Różowe Flamingi” to morze prawdziwej spermy, krwi i potu, a być może nawet ostoja autentycznej niegodziwości. Gdy bohaterka filmu – słynna drag queen Divine w roli… samej siebie – mówi, że jej podstawowym i w gruncie rzeczy jedynym życiowym celem jest „śmierć wszystkim, teraz!”, można odnieść wrażenie, że wcale nie żartuje.

Roger Ebert, recenzując w 1997 roku specjalną – wyświetlaną także podczas tegorocznych Nowych Horyzontów – wersję filmu odświeżoną z okazji 25. rocznicy jego powstania, napisał „Cieszę się z tego jubileuszu – przez co najmniej 25 kolejnych lat nie będę musiał do tego filmu wracać”. Trudno chyba o… lepszą zachętę – oto przed wami najohydniejszy, najbardziej prymitywny i faszystowski kawał kina, jaki kiedykolwiek doczekał się masowej dystrybucji. Prawdziwa… osobliwość.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)