Wyburzyć ruderę
Nie ma chyba filmu do którego metafora odgrzewanego kotleta pasowała by bardziej, niż „Brick Mansions”, wielkodusznie opatrzonego przez polskiego dystrybutora podtytułem „Najlepszy z najlepszych”. A to dlatego, że na patelnię drugi raz to samo, z odrobiną nieświeżych już przypraw wrzucił kucharz odpowiedzialny za macierzyste danie. Luc Besson napisał i wyprodukował w swojej wytwórni „13. dzielnicę” (2004), mało oryginalny, ale przyzwoity sensacyjniak, a teraz – po 10 latach – postanowił spreparować jego amerykańską wersję.
Akcja przenosi się więc z Paryża nieodległej przyszłości do nieodległej przyszłości Detroit. Zmienia się język dialogów, zmieniają aktorzy (choć nie wszyscy) i… w sumie niewiele więcej. Wprowadzenie do kin „Brick Mansions” kilka miesięcy po tragicznej śmierci Paula Walkera przypomina trochę wyprzedaż kiczu sakralnego w przeddzień kanonizacji papieża. Póki wciąż sporo się o nim pisze, bije rekordy lajków, warto skorzystać z okazji i ugrać na tym parę groszy. Film został nakręcony niedbale i szybko, ale zdaje się, że jeszcze prędzej zmontowany – następstwo zdarzeń jest tak nielogiczne i absurdalne, iż wygląda, jakby na stole montażowym chlastał go jakiś rzeźnik cierpiący na chorobę szalonych krów.
30.04.2014 09:17
Walker gra policjanta w typie „ostatniego sprawiedliwego”, Damiena Colliera, który chce pomścić śmierć swojego ojca. Wyrusza więc do tytułowego osiedla, które – tak jak 13. dzielnica – jest oddzielone murem od reszty miasta, za betonowym wzniesieniem zaś szerzy się przestępczość i bieda. Jego bohater ma za zadanie rozbroić bombę, w posiadanie której wszedł narkotykowy capo di tutti capi, Tremaine (RZA). Partnerem Colliera będzie Lino (powtarzający rolę z „Dzielnicy” David Belle), jedyny uczciwy facet na dzielni. Lino i Damien przypuszczają szturm na armię Tremaine’a niczym Rambo na Afganistan. O dziwo, to sceny akcji, przede wszystkim z udziałem efekciarskiego parkourowca Bella, trzymają w ryzach cały film. Innymi słowy, póki się tłuką po mordach, rzecz daje radę, kiedy je otwierają… Tu zaczynają się problemy. Postaci są oczywiście papierowe; w zasadzie tylko Belle i Walker obdarzają swoich bohaterów odrobiną charyzmy. Bohaterki kobiece to najwyraźniej personifikacje bessonowskich mokrych snów (cat fight
między latynoską „uczennicą” a ciemnoskórą „żyletą”), najzabawniejszy jest jednak RZA, którego aktywność ogranicza się do krojenia papryczek do sosu według przepisu mamy. Raper i niezły przecież tekściarz sypie tutaj nawijkami, których nie powstydziłaby się hip-hopowa grupa złożona z kieleckich gimnazjalistów.
Dystopijna rama fabularna wydaje się być tylko pretekstowa, wybór Detroit – miasta, które ogłosiło upadłość – cyniczną zagrywką, żeby zainteresować amerykańskiego widza. Cały socjopolityczny kontekst, o który doprasza się fabuła, jest ledwie nakreślony, zresztą tak naiwnie, że mechanizm tzw. „zawieszenia niewiary” siada podczas seansu. W efekcie w finale jest nam obojętne, czy bomba w finale rozsadzi tytułowy dystrykt na kawałki – już wcześniej kibicujemy, żeby na planie pojawił się jakiś dźwig ze stalową kulą, która obróci w pył tę filmową ruderę.