Zapach życia w sprayu
*“Amador” ma kolor piasku, letniego zachodu słońca, herbacianej róży. Może dlatego, choć tematy, których dotyka ten film są gorzkie, jest w nim ulotna słodycz, ciepło, dyskretny blask.*
20.01.2012 12:26
Marcelę (pamiętna "Madeinusa" z filmu Claudii Llosy, Magaly Solier)
poznajemy, kiedy kończy list pożegnalny do Nelsona. Spakowana walizka czeka na łóżku – trzeba ją tylko zatrzasnąć, a potem wyjść z mieszkania i nigdy nie wrócić. Marcela nie chce już być z mężem, codzienność ją dusi. W drodze na przystanek, skąd zamierza wyruszyć gdzieś, byle dalej, towarzyszy jej tylko stukot kółeczek bagażu. Omdlenie, wizyta w szpitalu i niespodziewana informacja o ciąży sprawią, że kilka godzin później ten sam dźwięk, zamiast w świat odprowadzi ją z powrotem do życia, od którego chciała uciec.
Finansowa sytuacja Marceli jest marna. Nelson sprzedaje kradzione kwiaty (pryska je odświeżaczem do powietrza, bo "ludzie lubią, kiedy kwiaty pachną kwiatami", jak tłumaczy Marceli). Kiedy psuje się najważniejszy w domu sprzęt – utrzymująca je w dobrej formie lodówka – kobieta decyduje się podjąć nową pracę. Ma opiekować się zniedołężniałym Amadorem. Perspektywa pewnego zarobku, który zapewni jej choćby szczątkowy spokój, jest tu kluczowym argumentem.
Reżyser i autor scenariusza Fernando León de Aranoa (autor m.in. "Księżniczek" i "Poniedziałków w słońcu") decyduje się poprowadzić tę na pierwszy rzut oka przewidywalną historię niesztampowym torem. Nie, Amador nie zostanie mentorem Marceli, ojcem, którego nigdy nie miała, przyjacielem i przewodnikiem po życiu. Nie, Nelson nie zmieni się w czułego kochanka/najlepszego przyjaciela/refleksyjnego wrażliwca. Nie, Marcela nie dozna objawienia, nie odziedziczy fortuny, nie pokocha Nelsona. Zamiast poić opiekunkę mądrościami życiowymi Amador wkrótce umiera. A kobieta radzi sobie z sytuacją na swój własny, pomysłowy sposób. Ogromnie pomocne okażą się podkradane Nelsonowi z nowej lodówki kwiaty, hurtowe ilości odświeżaczy powietrza, rady zaprzyjaźnionej prostytutki i regularne wizyty w kościele.
León de Aranoa zgrabnie łączy w “Amadorze” powagę śmierci z absurdalną siłą chęci życia, majestat wiary z humorem sytuacyjnym pragmatyzmu. To połączenie przeciwstawnych porządków nasuwa na myśl realizm magiczny znany z powieści Julio Cortazara czy Gabriela Garcii Marqueza, ze szczyptą absurdu i humoru Mario Vargasa Llosy. W snutej przez Aranoę historii przyziemne, realne zdarzenia płynnie przeplatają się z ludycznym, ufającym zmysłom widzeniem świata Marceli.
“Amador” opowiada o dojrzewaniu do dorosłości, trudnych decyzjach, o przyjaźni, która pojawia się tam, gdzie nikt się jej nie spodziewa. Jednak czyni to bez zbędnej emfazy, nachalnej symboliki, oddając w ten sposób sprawiedliwość tej, w gruncie rzeczy prostej, może nawet banalnej historii. A kiedy metafizyka pojawia się na horyzoncie, jest dyskretna, w odpowiedniej dawce. W którymś momencie Marcela – tak po prostu – zrozumie, co miał na myśli Amador, mówiąc, że rodzimy się, mając wszystko, musimy to tylko poukładać w spójną całość. Dokończy układane przez niego puzzle, które oprawi i powiesi na ścianie. Od czasu do czasu będzie mogła na nie zerkać, by przypominały jej o tej najważniejszej, a przez Amadora ujętej krótko i zwięźle, misji.