W *"Złota dama" zaskakujące nie są ani fabuła, ani zwroty akcji, tylko to, że duet aktorski Helen Mirren i Ryan Reynolds tak dobrze razem pracuje.*
Jeśli chodzi o aktorską klasę, to trochę jak spotkanie patyka z różą. Mirren kwitnie, Reynolds się spina. A jednak – razem przykuwają uwagę, a chemia między nimi spaja ten nie do końca przekonywujący filmowy świat, w którym on jest prawnikiem, a ona starszą panią chcącą odzyskać należący niegdyś do jej familii obraz Klimta, aktualnie zdobiący ścianę wiedeńskiej galerii. On sypie paragrafami na prawo i lewo, czym pokazuje swoją męskość i siłę, ona zadziera nosa jak na żydowską arystokratkę przystało. Są tak różni, że początkowo tylko czeka się, kiedy dadzą sobie po przysłowiowym razie. Ale wspólny cel jednoczy ich na tyle, by stworzyć grającą do wspólnej bramki drużynę.
Jak zakończy się efekt ich współpracy, wiadomo od początku – wystarczy sobie przypomnieć, gdzie dziś wisi tytułowe dzieło austriackiego malarza. Nie finał jest jednak ważny tylko droga do niego, a ta usłana jest scenariuszowymi dziurami i zakrętami. Widz prowadzony jest po niej przez twórców na tyle sprawnie, że właściwie cała ta podróż mija bezboleśnie. Przez to też nie zapada w żaden sposób w pamięć.
Jedną z przyczyn jest to, że Curtis zamiast swoich bohaterów zindywidualizować, uczynił z nich symbole. I tak bohaterka Miller reprezentuje tych wszystkich ludzi, których naziści pozbawili domu, rodziny i luksusowych dóbr, bohater Reynoldsa zaś – wszystkich tych, którzy idealizm i walkę o sprawiedliwość stawiają sobie wyżej niż prowizję od wygranego procesu. Ta nieskalaność postaci drażni. Aż chce się, żeby w końcu puściły im nerwy – żeby siarczyście zaklęli, kogoś obrazili, a może nawet spróbowali buchnąć będący w centrum sporu obraz. Ale nie – oni są niewiarygodnie grzeczni i działają w zgodzie z literą prawa.
Sam film też działa w zgodzie z literą, tyle że podręczników, z których uczą się studenci filmówek. Jest poprawny i dopieszczony, operuje pięknymi zdjęciami, pociągającą scenografią i udanymi kostiumami, niczego też nie można zarzucić warstwie muzycznej. Ale co z tego, skoro ta poprawność jest zwyczajnie nudna. „Złota dama” przypomina tym samym film odlany w złocie – lśniący i piękny, ale jednocześnie pomnikowy i zimny.
Wygląda więc na to, że Curtis nie uczy się na błędach. Brak pazura krytyka wyrzucała mu już przy okazji „Mojego tygodnia z Marilyn”, który nawet tak skomplikowaną i charakterną postać, jak Monroe, odmalował bezpłciowo. Teraz jest tak samo. Widać, że Mirren czasami aż ma ochotę wybuchnąć, ale reżyser zapina jej postać w ciasnym gorsecie. To ugrzeczniona hrabianka z pretensjami do przeszłości.
Ostatecznie więc najmocniejsza w filmie okazuje się strona poznawcza. Dość szczegółowo dowiadujemy się tu o trudach, jakie osoby poszkodowane w czasie II wojny światowej muszą ponieść, by odzyskać to, co należało niegdyś do nich. Ale żeby przekonać się o okrucieństwie historii, której skutki wciąż są odczuwalne w teraźniejszości, nie trzeba iść do kina. Wystarczy sięgnąć po gazetę bądź wpisać zapytanie w Google. Różnica jest jedynie taka, że nie napatrzymy się na Helen Mirren.