Breck Eisner jest tu względnie prymitywny w budowaniu napięcia, straszy głównie dźwiękiem i wyskakującymi zza kadru kończynami, ale jedno mu się udało. Nie oglądając się na współczesne standardy, przywrócił do łask urokliwy kicz sprzed dwóch-trzech dekad, kiedy to małe społeczności amerykańskiej prowincji przewijały się przez kino grozy równie często, co dziś jasnowłose heroiny. Jednym z producentów "Opętanych" jest autor remake'owanego oryginału, George A. Romero, emerytowany król horroru, który wciąż świetnie się w tych zapomnianych realiach odnajduje. Wydaje się, że wszystko co w filmie Eisnera najsłabsze (lub, zależnie od perspektywy, najciekawsze) pochodzi właśnie od niego: papierowi bohaterowie, logiczne niedorzeczności, ograny dialog i chroniczny brak napięcia. W tym kontekście zaskakuje to jednak o tyle, że pomimo swej naiwności, oryginał oferował dość śmiałe rozwiązania fabularne, których remake w ogóle nie uwzględnia.
Film rozpoczyna się widokiem płonącego miasta. I choć zaraz potem na ekranie pojawia się plansza z napisem "dwa dni wcześniej", to odczuwalna chęć powrotu do tej apokaliptycznej scenerii niepotrzebnie rzutuje na cały pierwszy akt. Wprowadzenie w rozwój wydarzeń jest na tyle pobieżne i niecierpliwe, że nie oferuje swym bohaterom psychologicznego zaplecza koniecznego do utrzymania więzi z odbiorcą. David (Timothy Olyphan) i Judy (Radha Mitchell) są parą wdzięczną, ale zbyt zatopioną w szlachetnych ideałach, by przejąć się, czy wręcz uwierzyć, że choć przez chwilę może stać im się coś złego. Oboje myślą trzeźwo, zawsze wiedzą jaką podjąć decyzję. Nie miewają większych dylematów, ale za to szczęścia więcej niż rozumu.
Świadomie umieszczając tę dwójkę pośród ekstremalnego survivalu, autor traci sposobność do konfrontacji ze społecznymi niuansami, z których podobne kino tak chętnie korzysta. Socjologię zastępuje tu nieco już przeterminowany wątek antymilitarny, przed laty będący odbiciem nuklearnego lęku, dziś - niezgrabnym spoiwem wzbierającej paranoi. W kreowaniu tej ostatniej Eisner nie wykazuje się zresztą przesadną inwencją, pożyczając patenty z "28 dni później" i "[Rec]", czy wręcz kradnąc je, jak w przypadku otwierającej film piosenki Johnny'ego Casha, użytej także we wstępie do "Świtu żywych trupów". Odruchowe potraktowanie konwencji mści się często i srogo, choćby kiepską ekspozycją humanitarnych zrywów (nic nie bulwersuje bohaterów bardziej niż zabijanie dla sportu) i mnożeniem odnośników do przewalcowanej przez Hollywood postapokalipsy.
Film o żywych trupach (lub skutkach morderczego wirusa, jak jest w tym przypadku) stosunkowo trudno zepsuć. Eisner powtarza więc gafy, mnoży kiepskie dialogi, pozwala fabule wypaść z torów racjonalizmu, ale poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. Zgoda, widzowi z gatunkiem obeznanemu "Opętani" dużej satysfakcji nie przyniosą. Ale jeśli spojrzeć nań przez pryzmat popkulturowych prawideł, niedoskonałości filmu natychmiast ociepli nostalgia za specyficzną sztampą (tradycją?), niegdyś panoszącą się w amerykańskich kinach i polskiej telewizji, dziś trudną do wyłowienia nawet z najniższych półek wypożyczalni. Dobrze wiedzieć, że wciąż potrafi ona rozczulać jak przed laty. Ba, dobrze że w ogóle istnieje.