45 lat od premiery pierwszych "Gwiezdnych wojen". "Nowa nadzieja" nieustannie zachwyca
Z okazji kolejnej rocznicy jednego z najważniejszych filmów sci-fi, która przypada 25 maja, przypominamy, dlaczego widzowie wciąż tak chętnie wracają do "Nowej nadziei". A same "Gwiezdne wojny" cały czas wiodą prym w przemyśle rozrywkowym.
O "Nowej nadziei" z 1977 r. prawdopodobnie napisano już wszystko. Jednak wciąż warto raz jeszcze zatrzymać się przy tym filmie i skupić na jego różnych detalach. Bowiem to właśnie one kolektywnie wpływają na fakt, że dziś dzieło George'a Lucasa określa się mianem jednego z najlepszych – i zarazem najważniejszych – filmów w historii kina. W końcu trudno znaleźć osobę, która choć raz nie miała styczności z jego kosmicznym dzieckiem.
Na samym początku uważano, że "Nowa Nadzieja" okaże się box office’ową klapą. Producenci nie wierzyli w żaden sukces filmu. Takie wytwórnie jak Disney, United Artists czy Universal Pictures za żadną cenę nie chciały sfinansować projektu Lucasa.
Reżyser namówił 20th Century Fox na wsparcie swojego filmu, ale nie był to koniec kłopotów. Produkcja przyszłego arcydzieła przedłużyła się, a z jego współpracowników praktycznie nikt nie wierzył w sukces. "Gwiezdne wojny? Kto to wymyślił?" - pytano.
ZOBACZ TEŻ: zwiastun film "Gwiezdne wojny: Część IV - Nowa nadzieja"
Kiedy Lucas pokazał pierwszą wersję producentom i swoim kolegom z branży – a byli to m.in. Steven Spielberg czy Brian De Palma – tylko Spielberg wierzył jeszcze w sukces "Nowej nadziei". Nawet sam Francis Ford Coppola, wieloletni przyjaciel Lucasa, namawiał go, aby odpuścił i zajął się realizacją innego projektu, filmu o nazwie "Czas apokalipsy"…
Jednak "Nowa nadzieja" stała się światowym fenomenem, który zawitał też do Polski. Jakub Turkiewicz we świetnie zresearchowanej książce "Wojna gwiazd" tłumaczy, w jaki sposób rodził się tzw. fandom w naszym kraju. Zbierano figurki, karty kolekcjonerskie i gadżety. Pojawiały się polskie fankluby. Wtedy też powstał pierwszy polski plakat "Nowej nadziei" autorstwa Jakuba Erola, na którym widoczny jest C-3PO z galaktyką w tle.
Dziś ten plakat jest białym krukiem, a to za sprawą błędu, który wkradł się przy imieniu jednego z aktorów (Alec zapisany jest jako "Aleo"). Czas pokazał, że jest to fenomen wielopokoleniowy. Dziś najmłodsi także fascynują się światem wymyślonym przez Lucasa, a dorośli, którzy jeszcze w 1977 r. byli dziećmi, aktualnie chodzą do kin ze swoimi podopiecznymi. Wygląda na to, że moc jest silna w fanach niezależnie od wieku. Pozostaje jednak fundamentalne pytanie: za co widzowie tak pokochali "Nową nadzieję"?
Historia, którą trudno zapomnieć
Nawet jeśli cały scenariusz filmu był wiele razy przerabiany, a nad całością Lucas pracował kilka lat, i tak można odnieść wrażenie, że brak tu jakiejkolwiek kalkulacji. "Nowa nadzieja" nie stara się być czymkolwiek innym niż prostolinijną, kosmiczną bajką o walce dobra (Rebelia i Jedi) ze złem (Imperium i Sithowie), w której każdy ma szansę zawalczyć o lepsze jutro i zawsze ma czas, aby wstąpić na szlachetną ścieżkę (twórcy konsekwentnie prowadzili przemianę Hana Solo).
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Co ciekawe, teoretycy filmowi w kolejnych latach odczytywali "Nową nadzieję" jako filmową metaforę Wietnamu czy zimnej wojny. Sam Lucas w pewnym momencie przyznał, że inspiracje czerpał z sytuacji w Azji Południowo-Wschodniej (pracę nad filmem rozpoczął w 1973 r.), ale nie jest to żadne clou interpretacyjne.
Kiedy bowiem widzowie po raz pierwszy ruszyli do kin, nikt nie myślał akademickimi kategoriami. Liczyły się efekty specjalne, szalone pomysły i uczucie obcowania z magią, które towarzyszyło widzom w kinie. Mówiło się wręcz o emocjach, których nigdy wcześniej niedane było doświadczać w popkulturze.
Tak naprawdę reżyser czerpał swoje pomysły z rozmaitych miejsc: klimat przygody podkradł z "Ukrytej fortecy" (1958) Akiry Kurosawy, najpogodniejszego filmu japońskiego reżysera. Natomiast motyw zebrania drużyny, odpowiedzialnej później za zniszczenie Gwiazdy Śmierci, machinalnie kojarzy się "Drużyną Pierścienia" (Lucas zaczytywał się w Tolkienie) czy z klasycznymi "Przygodami Robin Hooda" z 1938 r. (co więcej, sceny ze skaczącymi Ewokami w "Powrocie Jedi" bardzo przypominają te, w których drużyna Robin Hooda atakuje rycerzy szeryfa).
Warto zaznaczyć, że Lucas miał już doświadczenie w kręceniu filmów sci-fi. Niestety, dystopijne "THX 1138" (1971) okazało się zbyt mroczne dla widzów, dlatego zależało mu, aby wydźwięk jego kosmicznej epopei nie był przytłaczający, a dawał nadzieję. Również prostota tej historii okazała się dla widzów bardzo atrakcyjna.
Już sam wstęp, ze słynnym wprowadzeniem "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...", funkcjonuje niczym pierwsze zdanie w książce: wyznacza ton filmu, a także zapowiada, że czeka nas epicko-kosmiczna przygoda (stąd też zalicza się "Nową nadzieję" do tzw. space opery).
Widz w żaden sposób nie musi zastanawiać się nad czasem akcji, tylko od razu zostaje wrzucony w wir wydarzeń. Co więcej, klarowność świata nie wyprowadza go z transu: dosłownie nikt nie ma problemu ze zrozumieniem dwóch stron konfliktu albo czym jest Moc, miecz świetlny czy sama Gwiazda Śmierci. Dzięki czemu po prostu płynie się przez kosmiczną opowieść. To historia, której nie da się zapomnieć, a to wszystko dzięki melodramatycznej prostocie "Nowej nadziei".
Teatr jednego aktora czy całej załogi Sokoła Millenium?
Sir Alec Guinness, jeden z najwybitniejszych brytyjskich aktorów ("Most na rzece Kwai", "Szlachectwo zobowiązuje"), a także odtwórca Bena Kenobiego w "Nowej nadziei", powiedział, że większość otrzymanych nagród dostał za "robienie niczego". Brytyjczyk rozpoczynał swoją karierę w teatrze (i grał w nim do swojej aktorskiej emerytury), który wymagał od niego znacznie większego wysiłku niż praca przed kamerą.
Tym sposobem rolą, która miała być dla niego prostym zarobkiem i nie wymagała większego wysiłku, na zawsze zapisał się w historii popkultury. Do dziś pozostaje on jedynym aktorem, który został nominowany do Oscara za rolę w gwiezdnowojennej sadze.
Paradoksalnie sam Guinness wyjątkowo źle wspominał własne występy w klasycznej trylogii (w następnych epizodach pojawił się jako duch Obi-Wana). W swoich pamiętnikach nieraz narzekał na setki listów z prośbami o autografy czy zaszufladkowanie w świadomości młodych widzów (a przecież Guinness jest zdobywcą dwóch Oscarów).
Niemniej, fani wciąż z uwielbieniem wracają do jego występu w roli dobrodusznego "wujka Bena", a Ewan McGregor w nadchodzącym serialu o Kenobim naśladuje jego specyficzny, wręcz legendarny sposób mówienia (namiastkę fani otrzymali w zwiastunie serialu). Ale czy tylko jego występ pozwolił produkcji Lucasa wejść na wyższy poziom?
Na uwagę zasługuje też reszta obsady, bowiem wszyscy aktorzy idealnie wkomponowali się w świat stworzony przez Lucasa. Carrie Fisher świetnie odnalazła się jako zadziorna księżniczka Leia, Mark Hamill dosłownie "był" zagubionym Lukiem Skywalkerem, a Harrison Ford bawił się pozą łobuzerskiego kobieciarza Hana Solo, którą kilka lat później wykorzysta do roli Indiany Jonesa.
Wisienką na torcie okazało się zaangażowanie Petera Cushinga w roli Moffa Tarkina. No i oczywiście nie można zapomnieć też o wywołującym dreszcze głosie Jamesa Earla Jonesa, którego użyczył postaci Dartha Vadera.
"Gwiezdne wojny" dziś: era Disneya
Dzisiaj przyszłość "Gwiezdnych wojen" należy do Disneya, który wykupił od Lucasa prawa do całej marki (a dokładniej od jego wytwórni Lucasfilm) w 2012 r. za kwotę 4 mld dol. Wówczas nikt nie spodziewał się tak skrajnych i różnych konsekwencji tego manewru biznesowego.
Z jednej strony ogromne sukcesy filmów "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy" i "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" przyczyniły się do powrotu wiary w jakościowe produkcje z uniwersum Skywalkerów (w końcu kilka lat wcześniej "Mroczne widmo" i "Atak klonów" uznano za najgorsze części cyklu). Z drugiej najnowsza trylogia od Disneya okazała się tak wielkim rozczarowaniem (na czele z fatalnie rozpisanymi postaciami i fabularnym zagraniem związanym z samym Imperatorem), że zarówno krytykom filmowym, jak i większości fanów opadły ręce.
Doszliśmy zatem do pewnego paradoksu, bowiem fani, którzy kilkanaście lat temu naśmiewali się z dialogów czy efektów specjalnych prequeli Lucasa, dziś doceniają pomysłowość autora, aktorstwo znienawidzonego wówczas Haydena Christensena (dostawał on liczne groźby śmierci i jest zdobywcą aż dwóch Złotych Malin za rolę Anakina Skywalkera) czy sposób, w jaki reżyser narracyjnie scalił trzeci prequel "Zemstę Sithów" wraz z "Nową nadzieją".
Innymi słowy, widzowie zredefiniowali swoje poglądy na temat tych części. Możliwe, że w tej nagłej, a wręcz radykalnej zmianie barykady znajdziemy pewną dozę obiektywnej prawdy o tych filmach. Koniec końców nawet jeśli wiele elementów w nich nie działało, to te epizody były po prostu "jakieś". Wspominamy bohaterów, pamiętamy niesławny Rozkaz 66, walkę z Darthem Maulem czy wygląd niektórych postaci (m.in. Hrabia Dooku, Generał Grevious).
Tym samym po latach okazało się, że wracanie do tych filmów jest zaskakującą przyjemnością, a odkrywanie kolejnych gwiezdnowojennych smaczków sprawia masę satysfakcji. A jeśli prequele były "jakieś", to "Nowa nadzieja" jest "czymś". Czymś niepowtarzalnym, absorbującym i z okazji 45. rocznicy zasługującym na jak najszybszą powtórkę.
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify oraz w aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.
WP Film na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski