"Ant-Man i Osa": kochanie, zmniejszyłem superbohatera. Recenzja drugiej części hitu

Film "Ant-Man i Osa" niedługo pojawi się na ekranach polskich kin. Czy kolejna produkcja Marvela odniesie sukces?

"Ant-Man i Osa": kochanie, zmniejszyłem superbohatera. Recenzja drugiej części hitu
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Bartosz Czartoryski

20.07.2018 | aktual.: 22.07.2018 22:19

Obojętne, co głoszą kolorowe magazyny, rozmiar jak najbardziej ma znaczenie, szczególnie jeśli rozchodzi się o sequel amerykańskiego blockbustera, który z zasady powinien być na każdym froncie "bardziej" niż poprzedzająca go część. Casus Marvel Studios jest jednak o tyle złożony, że wszystkie filmy wypuszczane pod tym szyldem od dziesięciu już lat są ze sobą fabularnie i stylistycznie powiązane, tworząc tak zwane uniwersum. Ostatnia jego odsłona obejmowała globalny konflikt superbohaterskiej braci z Thanosem, potęgą nie do powstrzymania, a jak się zakończyła zdradzić nie wypada, lecz dość powiedzieć, że na pewno nie remisem. Zanim rozdział ten doczeka się zwieńczenia, na ekrany kin trafia "Ant-Man i Osa", film – rzecz jasna jak na Marvela – mniejszy, osadzony, całe szczęście, gdzieś na obrzeżach głównego nurtu zdarzeń.

Owemu oddechowi ulgi towarzyszy oczywiście świadomość, że nie da się przemilczeć tej tajemnicy poliszynela, jaką jest pewna wykalkulowana osobność dzieła Peytona Reeda, tak fabularna, jak i gatunkowa. Bo jego "Ant-Man i Osa" to bowiem tylko pozornie film spuszczony ze smyczy, raczej ją nieco poluzowano.

Ale jest ona na tyle długa, że chyba nie sposób nie docenić śmiałej komediowej dezynwoltury, jaką się ten pyszny letni blockbuster odznacza, co jest niczym innym jak kolejnym dowodem na niemalże arogancką pewność siebie, z jaką Marvel rozpycha się łokciami na listach box-office'u. O ile praktycznie wszystkie filmy należące do rzeczonego uniwersum charakteryzowała ujmująca lekkość, rzadko kiedy pozwalano reżyserom na tak wyraźne opowiedzenie się za konkretną konwencją. A Reed nakręcił ni mniej, ni więcej, ale pędzącą na łeb na szyję komedię akcji, gdzie ratowanie świata to domena nadludzi, nie faceta, którego ambicją jest móc nareszcie zerwać z kostki elektronicznego klawisza i trochę sobie posuperbohaterzyć.

Obraz
© Materiały prasowe

Co się wydarzy?

Bo Scott Lang, czyli tytułowy Facet-Mrówka, po wydarzeniach z ostatniego odcinka "Kapitana Ameryki", gdzie złapał za strój zmniejszająco-powiększający i ruszył na gigant, skazany został na areszt domowy. Dlatego kiedy koledzy i koleżanki zajmowali się rzeczami, od których zależały losy świata, lub chociaż miasta czy najbliższego sąsiedztwa, ten siedział na drugim wybrzeżu i zbijał bąki, dostając z nudy świra. Po długich miesiącach bezczynności upomina się jednak o niego dawny mentor, Hank Pym, i jego córka Hope, bo okazuje się, że Scott może być ich jedyną nadzieją na wyciągnięcie Janet van Dyne, czyli, odpowiednio, żony i matki, ze sfery kwantowej, gdzie została przed laty uwięziona. Lecz nie tak prędko, gdyż na technologię opracowaną przez doktora Pyma dybie powodowany potencjalnym zarobkiem lokalny handlarz kradzionym sprzętem oraz niejaka Ghost, której motywy nie są (do czasu) nikomu znane.

Skonstruowany przez Hanka tunel prowadzący do świata cząsteczek służy tutaj poniekąd za wymyślny hitchcockowski MacGuffin, czyli narzędzie fabularne napędzające akcję filmu, o które wszyscy zainteresowani się tłuką. Ale z każdym kolejnym kwadransem seansu staje się coraz bardziej jasne, że istotniejsze od tego, o co się biją jest to, jak się biją. A "Ant-Man i Osa" wygląda bajecznie (nie mylić z bajkowo), bo Pym powraca z całą torbą niemalże magicznych sztuczek i jego ekipa dysponuje urządzeniami, przy pomocy których można dowolnie pomniejszać lub powiększać nie tylko ludzi, ale i auta, budynki i plastikowe pudełka z cukierkami, co jest przyczynkiem do spektakularnych scen akcji, niezmiennie okraszonych salwami śmiechu.

Nie wszystkie żarty są zabawne

Żonglującemu gagami Reedowi nie udaje się niekiedy uniknąć suchego żartu i czasem trudno przepędzić od siebie myśl, że lada chwila zabraknie mu pomysłu na to, co jeszcze można tutaj wyczarować z tymi cudownymi maszynkami, ale ma u boku fantastyczną obsadę, która w tych słabszych momentach wyciąga film. Skompletował bowiem ekipę różniących się aktorskim temperamentem osobowości i komediowa dynamika Rudda ładnie zderza się z frenetyczna grą John-Kamen, a wystudiowany chłód Lilly kontrastowo odcina się od aktorskiego luzu Douglasa, który, jako emerytowany heros, nareszcie gania po planie odziany w dawny strój.

Czasem wypadałoby tutaj pewnie odrobinę przewietrzyć, bo gęstość fabularna "Ant-Mana i Osy" i mnogość przewijających się przez ekran postaci sprawia, że chwilami człowiek niecierpliwie wierci się na kinowym fotelu, lecz bodaj jedynym poważniejszym zarzutem, jaki można szczerze pod adresem filmu Reeda sformułować, to jego umyślna funkcja – proszę wybaczyć brzydkie i nielicujące z rzekomą powagą instytucji krytyka filmowego słowo – zapchajdziury pomiędzy kolejnymi ważniejszymi odcinkami sagi. Czy można jednak obwiniać "Ant-Mana i Osę" za to, że jest, po prostu, niemalże klasycznym reprezentantem letniego blockbustera, łatwego do przetrawienia i przyjemnego w odbiorze? Na to pytanie każdy już musi sobie odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem, lecz dopiero, co chyba wydaje się cokolwiek oczywiste, po obejrzeniu dodatkowej sceny po napisach, bo do tej cukiernicy dorzucono łychę kwasku cytrynowego.

Ocena: 7/10

Źródło artykułu:WP Film
filmAnt-man i osapaul rudd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)