"Aquaman": Trudno oderwać od niego wzrok
Wyśmiewany komiksowy superbohater doczekał się swojego filmu. I godnego odtwórcy, który tchnął w tę postać życie. Pokochacie go. Pod warunkiem, że przełkniecie nieznośnie banalny scenariusz.
Spora presja ciążyła na "Aquamanie". Do tej pory z filmów z rozszerzonego uniwersum DC uznanie zdobyła tylko "Wonder Woman". Warner Bros. próbuje udowodnić, że nie był to przypadek, i że potrafi dorównać Disneyowi w produkcji superbohaterskich hitów. Tym razem wyszło mu to całkiem nieźle – nawet jeśli "Aquaman" momentami powala naiwnością.
Aquaman to bękart królowej Atlanny, władczyni tajemniczej podwodnej krainy Atlantydy, która wdała się w romans ze zwykłym człowiekiem, za co została zgładzona. Obdarzony niezwykłymi umiejętnościami mężczyzna mieszka na lądzie, gdzie wykorzystuje swoje muskuły i płuca zdolne oddychać pod wodą, do rozprawiania się z rzezimieszkami. Ale sielanka szybko się kończy. Obecny władca Atlantydy planuje zjednoczyć (jeśli trzeba, to siłą) 7 podwodnych królestw, by zniszczyć ląd i zgładzić ludzi. Jest nieźle wkurzony i ma o co – wszak ludzie od lat bezmyślnie zanieczyszczają oceany swoimi śmieciami. Aquaman będzie musiał go powstrzymać, by uratować planetę.
Tak się składa, że ów władca jest młodszym bratem naszego superbohatera. Pierwsze w życiu spotkanie zaczynają od walki. Choć odbywa się w Atlantydzie, nie wszyscy są po stronie króla. Widać kiepsko dobiera ludzi z najbliższego otoczenia – zarówno jego partnerka, jak i najbliższy doradca, kibicują Aquamanowi. I pomagają mu.
Fabuła filmu jest dość prosta. Konflikt braci jest punktem zapalnym, który uruchamia pełną przygód podróż. Niczym Indiana Jones Aquaman przemierza świat w poszukiwaniu skarbu – tym razem nie zaginionej Arki, ale legendarnego trójzębu, który może dzierżyć jedynie "prawdziwy król siedmiu mórz". Nie ma tu za bardzo czasu na fabularne niuanse, błyskotliwe dialogi czy rozbudowywanie psychologiczne postaci. Ale umówmy się – po co to komu, kiedy mamy tak wartką akcję!
Jest w "Aquamanie" sporo zgrzytów. Choć próbuje, czasem na siłę, być luźny i zabawny, zdarza mu się zahaczać o irytujący patos, znany z poprzednich filmów DC. Przeciwnicy głównego bohatera, choć niby kopią mu czasem tyłek, zdają się nie dorastać mu do pięt. Są przy nim jak irytujące muchy, które jednym pacnięciem można uciszyć. Proekologiczne przesłanie potraktowane zostało bardzo powierzchownie i naiwnie. W dodatku momentami film jest tak banalny, że mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali bajkę dla dzieci.
Ale co to jest za bajka! Nawet jeśli z góry wiemy, jak się skończy ta podróż, fenomenalne animacje i podwodne światy wykreowane przez twórców – kolory, detale, przedziwne morskie stworzenia – tak cieszą oko, że chciałoby się w nich popływać dłużej.
Oko cieszy też Jason Momoa, który przez większość filmu paraduje bez koszulki, bezwstydnie prężąc mięśnie. Ale nie tylko dlatego jego Aquaman to jeden z najfajniejszych superbohaterów, jakiego dało nam filmowe uniwersum DC. Zadziwiające, jak wiele charakteru, zadziorności i wigoru tchnął w tę wyśmiewaną wcześniej przez wielu postać. Zwłaszcza że ani dialogi, ani płaskie relacje z pobocznymi postaciami mu nie pomagały.
Warner Bros. niestety nie do końca podszedł do sprawy z dystansem. Od kilku lat zarzuca mu się, że jego superbohaterskie filmy są zbyt nadęte, a tam, gdzie próbują być zabawne, wywołują jedynie uśmiech politowania. Bywało też, że film przypominał odgrzewany kotlet ("Justice League") czy po prostu, mimo świetnej obsady, był totalnie zły ("Legion samobójców"). DC pozostawało w cieniu Marvela. Czy "Aquaman" to zmieni?
Z pewnością znajdą się tacy, którzy będą na niego narzekać, zwłaszcza że jest się do czego przyczepić. Ale dla mnie to były dwie i pół godziny nieustającej, bezwstydnej radochy. DC wreszcie ma postać, której Marvel może pozazdrościć. Nie trzeba lubić pływać, by dać się jej porwać.