Arcydzieło odświeżone
W dołączonym do wydania blu-ray (0raz dvd) komentarzu Roger Ebert stwierdza: „Każdy ma swój ulubiony film amerykański, ale na pytanie o ten najwybitniejszy wymienić można tylko jeden, właśnie ten”. Z kolei Peter Bogdanovich, który w swoim komentarzu przytacza słowa nieżyjącej już krytyczki Pauline Kael, nazywa film Wellesa „płytkim arcydziełem”. To dwie… najtrafniejsze definicje „Obywatela Kane’a”, z jakimi się spotkałem.
Dyżurne arcydzieło amerykańskiej kinematografii zawdzięcza przecież swój status tyleż wizjonerstwu Wellesa, co – cytując Kael – jego „magicznej prezencji na ekranie”, której dodatkowo pomaga fakt, iż jest to w gruncie rzeczy „typowa melodrama, oparta na rozbuchanym skandalu i uproszczonym freudyzmie”. Właściwej natury filmu, tego symbolicznego „czegoś”, co przyciąga doń kolejne pokolenia, trzeba szukać gdzieś indziej.
Ale tak, to prawda, blisko 70 lat po premierze, „…Kane” wciąż imponuje wizjonerskim zacięciem, z łatwością wyłamując się bezstylowej formule hollywoodzkiego kina swoich czasów. Achronologiczna konstrukcja fabularna, ujęcia z niskiego kąta, niekonwencjonalne wykorzystanie miniatur, innowacje dźwiękowe i charakteryzatorskie, zupełnie nieznana obsada – wszystko to w obrębie jednego, studyjnego filmu z USA.
Dziś wydaje się to nie do pomyślenia: 24-letni, pozbawiony filmowego doświadczenia radiowiec Orson Welles otrzymał w Hollywood lukratywny kontrakt, o którym najlepsi i najwięksi w branży mogli tylko marzyć. Korzystając z dobrodziejstw studia, Welles dość niespodziewanie stworzył obrazoburcze, innowacyjne arcydzieło, które jeszcze przed premierą usiłowano… zniszczyć na szereg różnych sposobów.
Gdy włodarze studia RKO zobaczyli gotową kopię „Obywatela Kane’a”, wpadli w panikę. Kto w roku 1941, u progu ery hollywoodzkiego konserwatyzmu, ledwie dwa lata po sukcesie wystawnych widowisk spod znaku „Przeminęło z wiatrem”, „Czarnoksiężnika z Oz” czy „Wichrowych wzgórz”, chciałby owe fanaberie oglądać?
Stany Zjednoczone, które uporały się wówczas z ekonomiczną zapaścią, chciały o niej jak najszybciej zapomnieć. Także za sprawą kolorowych, estetycznych przebojów z Hollywood. Welles sprzeciwił się ich ówczesnej formule w sposób dość radykalny – realizując skrajnie autorski, publicystyczny epos, tyleż będący bezlitosną (i oczywiście nieoficjalną) biografią medialnego magnata Williama Hearsta, co szczerym odzwierciedleniem rakotwórczej dychotomii toczącej cały przemysł rozrywkowy – od mediów, po artystyczną bohemę.
Tam, gdzie kończą się ambicje, zaczynają się pieniądze. Tam, gdzie pieniądze przestają wystarczać, zaczyna się obłęd. A ambicje kończą się zawsze – co do tego Welles nie miał najmniejszych złudzeń.
Któż jednak mógł przypuszczać, że biorąc na warsztat personę amerykańskiego milionera, Welles znajdzie w niej odbicie samego siebie? Z perspektywy czasu „… Kane” wydaje się dziełem proroczym, zrodzonym – podobnie jak imperium Hearsta – z pasji, talentu i poczucia misji, a jednocześnie będącym swego rodzaju przekleństwem, balastem obciążającym swego stwórcę aż do ostatnich dni.
To paradoks, ale odnosząc sukces artystyczny, Welles poniósł też sromotną klęskę. Podobnie jak Hearst i jego filmowa emanacja, młody reżyser na własne życzenie przetrącił sobie kręgosłup, uwiedziony własnym geniuszem, kierowany nieprawdopodobnych rozmiarów ego.
Walkę o artystyczną wolność Welles przekuje z czasem w pokraczny marketing, a utarczki z kolejnymi studiami filmowymi kosztować będą go obiecującą karierę. W kolejnych latach po sukcesie „… Kane’a” Welles nie stworzy już żadnego arcydzieła. A przynajmniej nikt nie będzie o tym przez długie dekady wiedział. Te najważniejsze z jego klasycznych dokonań, „Wspaniałość Ambersonów”, „Dama z Szanghaju” czy „Dotyk zła”, zostaną doszczętnie pocięte przez producentów i dopiero wiele lat później niektóre z nich doczekają się specjalnych, pośmiertnych wersji reżyserskich, utkanych z odnalezionych materiałów archiwalnych, zrealizowanych według wskazówek samego Wellesa.
I to jest chyba największą wartością „Obywatela…” – świadomość, że to arcydzieło „na ostrzu noża”, świadomość, że wiele zostało poświęcone jego powstaniu.
O wydaniu blu-ray
Rocznicowe wydanie „Obywatela Kane’a”, które w sklepach pojawi się już jutro, niesie ze sobą dwie wiadomości – dobrą i złą. Dobra jest taka, że nowy release znacząco przebija dotychczasową edycję Monolithu. Zła – w Polsce kupimy tylko okrojoną, jednopłytową wersję tego wydania, a to właśnie wydany na zachodzie kolekcjonerski box z trzema dyskami (a w droższym rozszerzeniu z czterema – o tym później) skrywa w sobie największe skarby.
Ale po kolei. Zacznijmy może od tego, co w polskim wydaniu jest.
Przede wszystkim – oszałamiająca, nowa oprawa. Film Wellesa został pieczołowicie odrestaurowany w rozdzielczości 4k, dzięki czemu wygląda intensywnie i świeżo – odnowionej kopii brak dotychczasowych zabrudzeń (nie licząc tych zamierzonych, np. w sekwencji kronik filmowych) i ubytków, przez co całość ogląda się jak jedną ze współczesnych, wystudiowanych czarno-białych produkcji pokroju „Dobrego Niemca” Soderbergha czy „Tetro” Coppoli.
Wydanie zawiera kilka ciekawych materiałów dodatkowych, które na okładce reklamowane są jako „nigdy wcześniej niepublikowane”. Cóż, trzeba to napisać wprost – to nieprawda. Zdecydowana większość materiałów była wcześniej dostępna w dwupłytowym wydaniu amerykańskim.
Najważniejszy suplement tej edycji stanowią wspomniane już we wstępie komentarze Rogera Eberta i Petera Bogdanovicha. Obaj dostali do dyspozycji dwugodzinną ścieżkę, w obrębie której sukcesywnie przybliżają historię powstawania filmu, zwracając szczególną uwagę na otoczkę pozafilmową i biografię samego autora. Oba komentarze warte są przesłuchania, ale jeśli już mielibyście wybierać, to Ebert jest autorem tego ciekawszego. Mówi płynnie i bez przerwy, nie tylko przytaczając fakty, ale też poddając film swoistej interpretacji. Bogdanovich z kolei z irytującą częstotliwością powołuje się na znajomość z Wellesem, dodatkowo robiąc w swoim monologu częste pauzy.
Dalej znajdziemy króciutki materiał ze światowej premiery filmu (1:08) oraz archiwalne wywiady z Ruth Warrick (5:40) i Robertem Wise’em (3:04). Na płycie zamieszczono także olbrzymią galerię, podzieloną na unikalne zdjęcia, ujęcia ze scen usuniętych, materiały reklamowe, korespondencję studyjną i wszelkiej maści pamiątki. Jej obejrzenie zajmie wam co najmniej pół godziny. Na deser zostaje zwiastun kinowy. Całość spakowana jest w zgrabne kartonowe etui z dołączoną doń kolekcją pięciu pocztówek z filmu. I w zasadzie tyle.
Istotne – z powyższych materiałów, żaden nie był „nigdy wcześniej niepublikowany”. Wywiady z Warrick i Wise’em można było obejrzeć w ramach Turner Archival Project, zaś cała reszta pojawiła się już w amerykańskim, dwupłytowym wydaniu dvd z roku 2002 (które sam jeszcze posiadam).
Na koniec kilka słów o różnicach pomiędzy polskim a amerykańskim wydaniem. Na zachodnią edycję składają się nie jedna, a trzy płyty – oprócz wyżej opisanej, dołączono doń także dwa krążki dvd, jeden z doskonałym dokumentem „Bitwa o Obywatela Kane’a” (113 min.), drugi z fabularnym „Obywatelem Wellesem” (86 min.), gdzie w tytułową rolę wcielił się Liev Schreiber. Wydanie miało też zdecydowanie więcej gadżetów – oprócz pięciu pocztówek, zawierało album w grubej oprawie oraz reprodukcje programu filmowego i studyjnej korespondencji. Na tym nie koniec – wydanie to można kupić także w specjalnej, limitowanej wersji, zawierającej czwartą płytę – ze „Wspaniałością Ambersonów”.
Nie wiem, co zadecydowało o okrojeniu polskiego wydania o rzeczone dodatki, ale powód może być dość prozaiczny – licencje na rozpowszechnianie dwóch dodatkowych filmów mogą mieć inni dystrybutorzy. Przykładowo „Bitwa…” była jedynym, ale jakże cennym dodatkiem do wydania Monolithu, który być może wciąż jeszcze ma wyłączne prawo do jego rozpowszechniania w Polsce. Osobiście wolę chyba nie wiedzieć. Dla świętego spokoju.