Mam tę przykrą i nieuleczalną skłonność, że co jakiś film obejrzę, to zaraz go sprowadzam do polskich realiów. Dumam, czy dałoby się coś takiego u nas nakręcić i przeważnie dochodzę do wniosku, że owszem, dałoby się, ale z różnych, nie zawsze jasnych dla mnie powodów, nikt tego nie zrobił. Tak - przyznaję – cierpię na syndrom znany pod nazwą „Słoń a sprawa polska”.
Ostatnio słoniem okazał się debiutancki film izraelskiego reżysera Haima Tabakmana „Oczy szeroko otwarte”. Rzecz opowiada o ortodoksyjnym Żydzie – mężu, ojcu, głowie rodziny, mężczyźnie w średnim wieku - który niespodziewanie zakochuje się w młodzieńcu.
W recenzjach, jakie się ukazały w naszym kraju, pisano o hermetycznym świecie wyznawców judaizmu, w którym homoseksualizm stanowi najgłębsze tabu, o konflikcie między nakazami religii a potrzebami ciała. Wiele z tych tekstów zdawała się sugerować, że film pokazuje jakieś egzotyczne dla nas zjawisko – tak jakby fakt, że bohaterowie noszą jarmułki narzucał ogromny dystans odbiorczy i poznawczy.
A przecież kwestia religia versus natura to bardzo polski temat. Rzekłbym nawet, bardziej polski niż izraelski. Tam bowiem dotyczy tylko pewnej grupy - spora część społeczeństwa jest bowiem zlaicyzowana, a i prawodawstwo ma świecki charakter. W Polsce natomiast obłuda katolicka wpływa zarówno na obyczaje, jak i na życie społeczne oraz polityczne.
Historii podobnych do tej opowiedzianej przez Tabakmana znalazłoby się u nas tysiące. Zresztą, nie jedno już pismo kolorowe zamieściło reportaż o kobietach odkrywających po latach małżeństwa, że ich mąż jest gejem. Można także zajrzeć na fora internetowe, gdzie osoby homoseksualne opisują problemy z rodziną i Kościołem albo zastanawiają się - często używając dramatycznego języka - jak pogodzić swoją orientację z byciem katolikiem.
Zresztą w polskim kinie zdarzyły się filmy podejmujące temat zakazanych namiętności. I to niekiedy... filmy wybitne, by przypomnieć tylko „Matkę Joannę od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza (Srebrna Palma na festiwalu w Cannes). Choć akcja tej ekranizacji opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza rozgrywa się w XVIII wieku na Smoleńszczyźnie, debiut Tabakmana do pewnego stopnia kojarzy mi się z arcydziełem Kawalerowicza. Choćby przez swoją namaszczoną narrację, nieco teatralną inscenizację, czyste, starannie zaprojektowane kadry... Tak, polskie kino też kiedyś potrafiło być odważne merytorycznie i formalnie.
A jak to dzisiaj wygląda? Porównajmy (choć co tu w ogóle porównywać?) „Matkę Joannę...” – opowieść o „grzesznej miłości” księdza i zakonnicy – do filmu Andrzeja Seweryna „Kto nigdy nie żył”. Dzieła tak mimowolnie zabawnego, że aż... campowego. A przy tym będącego wzorem obłudy współczesnego polskiego kina. Bohaterem „Kto nigdy...” jest ksiądz (grany przez Michała Żebrowskiego), który dowiaduje się, że ma wirus HIV. Jak sugerują twórcy, nabawił się go, oczywiście, w wyniku „niepokalanego poczęcia”.
Wśród wielu „kultowych” scen filmu najbardziej wstrząsające wrażenie robi chyba ta, w której pewna dziewczyna – nic nie wiedząca o prawdziwej tożsamości bohatera – rzuca się na niego pożądliwie w pokoju hotelowym. „Mam AIDS” – mruczy do niej Żebrowski. Dziewczyny to nie zraża, dalej rozbiera misiaczka. „Jestem księdzem!” – duka wreszcie przerażony klecha. I to wyznanie jest jak grom z jasnego nieba. Nierządnica pada na kolana, a popęd mija jej natychmiast, jakby się świętej wody z Lichenia napiła.
Rozdźwięk między tym, czego żąda od nas społeczeństwo, kultura, rodzina, religia, otoczenie, a tym, co naprawdę czujemy i czego naprawdę pragniemy to wielki temat sztuki od samych jej początków. Zrodził wiele ważnych i wspaniałych dzieł. I rodzi nadal, czego dowodem film Tabakmana. Temat to zresztą życiowy - skrajnym tego przykładem są dochodzące również z polskich parafii doniesienia o molestowaniu seksualnym przez księży. Ale w polskim kinie mówić o tym nie wolno. Tam panuje obowiązkowa katolicka sielanka.
Zamiast nowej „Matki Joanny od Aniołów” mamy więc „Plebanię”, „U Pana Boga w ogródku”i „Kto nigdy nie żył”. Ludzie, otwórzcie... Otwórzmy wreszcie oczy!