Bożena Janicka: Dawno temu, w Arkansas
Przed laty Mark Twain wystosował do gazet sprostowanie tej treści: „Informuję, że wiadomości o mojej śmierci są przesadzone”. *Bracia Coen, autorzy filmu „Prawdziwe męstwo” (jeden z tegorocznych kandydatów do Oscara) wysłali swym filmem komunikat o treści podobnej, lecz dotyczącej westernu.*
„Prawdziwe męstwo” jest bowiem prawdziwym westernem, nie żadnym anty, aluzją do czy podróbką, lecz trzecim wcieleniem pewnej historii, opowiedzianej najpierw w powieści „True Grit” Charlesa Portisa, a wkrótce potem na ekranie, w „Prawdziwym męstwie” Henry Hathawaya z oscarową rolą Johna Wayne'a.
Western, czyli amerykański mit Dzikiego Zachodu. Mitologia, ale nie tylko. To, o czym opowiadano w westernach nie było fikcją, lecz przetworzoną rzeczywistością, czymś dla konkretnych obszarów i czasu wspólnym, by nie powiedzieć – typowym.
Ta opowieść zaczyna się tak: pewien farmer, a raczej plantator bawełny ze stanu Arkansas (to nie jest kraina prerii i kowbojów) przyjechał do pewnej mieściny, by kupić stado kuców oraz konie. Interesy załatwił prawie do końca, ale miał pecha: udzielił niefortunnej rady jakiemuś młodemu człowiekowi. Radził mu, by powstrzymał się od zabicia kogoś, kto podobno oszukiwał w grze w katy, a tamten w odpowiedzi zastrzelił właśnie jego i uciekł na sąsiadujące z Arkansas Terytorium Indiańskie (obecny stan Oklahoma), wyłączone spod jurysdykcji państwa. Do miasteczka przybyła teraz córka zabitego, by załatwić pogrzeb ojca, dokończyć transakcji handlowej a także – to dla niej najważniejsze – znaleźć ludzi, którzy za odpowiednie wynagrodzenie odszukają zabójcę i dostarczą go do miasta, by stanął przed obliczem sprawiedliwości. Dziewczyna nie daje się wymanewrować właścicielowi firmy handlującej końmi, znajduje dwóch kandydatów, którzy za przytomnie wytargowaną cenę podejmą się odnaleźć mordercę oraz nie pozwoli się
wykluczyć z udziału w ich wyprawie, bo wzięli zadatek i lepiej ich przypilnować. Cała rzecz w tym, że dziewczyna ma 14 lat.
Można oczywiście powiedzieć, że to jawna bajka. Lecz córka plantatora ma nie tylko charakter, lecz również inne atuty. Na pewno odebrała solidne domowe wykształcenie, jeżeli potrafi zacytować łacińską maksymę prawniczą. Wierzy w coś, czego ci prostacy w istocie się boją, bo to dla nich niezrozumiała, tajemnicza siła – w prawo. Umie nim również postraszyć: - Zobaczy pan, czy pan wygra, jeśli przed ławą przysięgłych stanie wdowa i troje sierot – powie do handlarza końmi, który próbuje się wykręcić od zwrotu pieniędzy jej ojcu. I jest odważna, a to wtedy i tam budzi respekt.
Prawo w połowie XIX wieku w stanie Arkansas nie mogło wyglądać inaczej, niż świat wokół, ale jednak było i działało. Pierwsza duża scena filmu – to publiczne wykonanie wyroku śmierci (przez powieszenie) na trzech mordercach. Jeden – każdy już z pętlą na szyi – okazuje skruchę, nie rozumie, jak mógł zabić w kłótni o scyzoryk, drugi też wyraża żal, ale dlatego, że zabił nie tego, którego powinien a trzeci nic nie zdążył powiedzieć, bo ktoś z gromady widzów zawołał zniecierpliwiony: - Nie marudź, człowieku! Wszystko jest tak, jak wtedy być musiało i powinno: morderca zawinił wobec współobywateli, w ich obecności zostaje więc ukarany, czyli do ostatniej chwili sprawa rozgrywa się między ludźmi, prawo jest tylko pośrednikiem.
Może być jeszcze prościej. Wkrótce jesteśmy świadkami rozprawy sądowej, rozpatrującej zdarzenie, a właściwie dwa, w których nikomu nie udało się ujść z życiem. Pewnego farmera najechali sąsiedzi (takie bandyckie klany: ojciec i synowie występują w wielu historiach z Dzikiego Zachodu) i torturami wymusili wyznanie, gdzie farmer chowa słoik z pieniędzmi, wykopali słoik, wymordowali obecnych i odjechali.
Zeznaje szeryf, który udał się do owego bandyckiego gniazda i bez zbędnych formalności wystrzelał wszystkich, którzy tam byli. Szeryf zeznaje doskonale spokojny, chociaż prokurator próbuje udowodnić, że nie musiał przeprowadzić swej akcji właśnie w ten sposób. Lecz dla obywateli miasteczka (i zapewne przysięgłych) sprawa jest bez wątpienia oczywista od początku. Gdyby na sali był tamten widz egzekucji, zawołałby na pewno, słuchając prokuratora: - Nie marudź, człowieku!
Ten właśnie szeryf zgodził się za 50 dolarów odszukać zabójcę plantatora. O tym drugim wiemy na początku tylko tyle, że jest z Teksasu (to też sąsiedni stan Arkansas) i nosi kowbojskie buty, które wyglądają jednak na zupełnie nowe i opowiada stare kawały o tym, jak w Teksasie, żeby nie umrzeć z pragnienia, pił wodę z kałuży. Tych troje wyruszy na Terytorium Indiańskie, gdzie każdy spotkany biały człowiek jest na pewno wyrzutkiem społeczeństwa. I wszystko skończy się tak, jak powinno; albo prawie.