Gdyby w perspektywie nie było Świąt, trudno byłoby wytrzymać listopad; chyba że taki niezwykły, jak w tym roku. W kinie może być jeszcze lepiej: Święta na ekranie sześć tygodni przed terminem. Właśnie w Wigilię rozgrywa się akcja nowego polskiego filmu: ”Listy do M.”.
M. jak Mikołaj; św. Mikołaj, ten od prezentów, ale także drugi – po prostu młody mężczyzna o tym imieniu (Maciej Stuhr). A ponieważ jest to komedia romantyczna, Mikołaj – ten bez dodatku: święty – zakochał się w pewnej Doris (Roma Gąsiorowska). Słowem, jak mówi wytarte do ostatniej nitki powiedzonko – dwa w jednym.
Reżyser filmu, pochodzący ze Słowenii Mitja Okorn zastrzega się, że nie chciał robić „kolejnych wariacji na temat: kochajmy się, bo właśnie są Święta”, lecz zaraz dodał, że „to, czego świat potrzebuje to miłość, słodka miłość”. Obie motywacje raczej się wykluczają, lecz udało się je pogodzić. „Słodka miłość”, zresztą nie tyle słodka, ile „od pierwszego wejrzenia” dana została niejako w nagrodę takiej parze, która na pewno na nią zasłużyła. Natomiast reszta pań i panów – cóż, próbują.
W „Listach do M.” opowiada się kilka dość luźno splecionych z sobą historii, które łączy fakt, że rozgrywają się w Wigilię. Dzięki temu wszystkim postaciom wyrastają na koniec anielskie skrzydełka, chociaż niektórym dość mizerne.
A więc Mikołaj – ten od prezentów (Tomasz Karolak), nie cierpi dzieci, dlatego przez cały czas jest wkurzony, ale potrafi także przytulić prawie po ojcowsku pewnego chłopaczka, który podprowadził mu komórkę. Mały podkrada zresztą co trzeba także w supermarketach, bo ma psa i musi go wyżywić, a mamuśka nawet w Wigilię śpi pijana.
Pewna pani (Agnieszka Dygant), która lubi uprawiać seks z Mikołajem, ubranym w strój służbowy, postać absolutnie nieromantyczna, na końcu przynajmniej przestanie wrzeszczeć, że wszystkiemu winien jest mąż, bo go stale nie ma w domu. Ów mąż (Piotr Adamczyk), psycholog, pracujący w policji jako negocjator, podejmie trochę wariacką próbę odzyskania miłości żony. Chociaż może zrobiłby lepiej, gdyby zamiast szukać gdzieś w lesie miejsca, pamiętnego dla początków ich miłości poszukał raczej adwokata od spraw rozwodowych.
Następna para: mąż – łagodny, dziwnie spokojny (Wojciech Malajkat) i żona – biznes-women, szefowa prywatnej stacji radiowej (Agnieszka Wagner), istna Królowa Śniegu. Ona taka lodowata a on dziwnie spokojny, bo zdaje się utracili dziecko i zapieczętowali ten fakt milczeniem. Kto potrafi skruszyć taki lód? Oczywiście sierota. Uciekła z Domu Dziecka i wędruje brzegiem szosy, a mąż lodowatej żony akurat tą szosą jechał. Aniołek ze szczytu choinki – gdyby w tym domu była zwyczajna, a nie dwie eleganckie, bez ozdób, jedna cała srebrna – bardzo by się ucieszył.
To już drugie dziecko w tym filmie. Jest i trzecie – siedmioletni synek młodego mężczyzny z tej pary, która zasłużyła na prawdziwą miłość. Mały chce, by ojciec – wdowiec – znalazł sobie wreszcie dziewczynę i nie musieli już być sami. Jego tata prowadzi program w komercyjnej stacji radiowej, taki z udziałem dzwoniących słuchaczy. Musi mieć refleks, być dowcipny, bezpośredni itp. – słowem ciężko pracuje, dziewczyny mu nie w głowie. I nagle – miłość od pierwszego wejrzenia. Coup de foudre, uderzenie piorunem, jak taką miłość nazywają Francuzi. W tym przypadku było to uderzenie śnieżką. On źle wycelował i śnieżna kula wylądowała na twarzy tej, która była mu przeznaczona. Doris pracuje w firmie, organizującej imprezy. Ma pewną cechę szczególną: mimo że jest samotna, żadne „miłosne przygody” bez miłości nie wchodzą dla niej w grę. W ten wigilijny wieczór dobry los popracuje, żeby mogła uwierzyć, że to, co wreszcie spotkała na swej drodze – to miłość.
Co zrobić z takim filmem? Nic szczególnego, jest w swoim gatunku (a nawet dwóch) w porządku. „Sześciu na pięciu” widzów (takie matematyczne rewelacje załapuje siedmiolatek z telewizji) zna oczywiście przepis na podobny film, lecz jeśli grają dobrzy aktorzy, jeżeli jest kilka oryginalnych pomysłów (tu chyba trzy) – powinno wystarczyć. Święte prawo filmu o Świętach, by „otulał romantycznym ciepłem” (to cytat z wypowiedzi odtwórczyni jednej z ról).
I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie tamten chłopczyk, który podprowadził Mikołajowi komórkę. Nie „otuli” go na końcu „ciepło”, ani romantyczne, ani żadne. Wprawdzie Mikołaj powiedział mu, odchodząc, „do jutra”, ale następnie udał się z kwiatami do szpitala, gdzie młoda pani, z którą się przedtem rozstał, urodziła mu jego własne dziecko.
Szkoda małego, ale może lepiej, że autorzy filmu zapomnieli mu załatwić aniołka, który sprawiłby, że mamuśka przestanie pić. Nawet w świątecznych jasełkach jest przecież nie tylko anioł, ale i Ten Drugi.