Brad Pitt dla WP: Ostatnio trochę myślałem o śmierci© Getty Images

Brad Pitt dla WP: Ostatnio trochę myślałem o śmierci

Yola Czaderska-Hayek

Mój ojciec wychował się w skrajnej biedzie. I zawsze powtarzał: "Chcę dać moim dzieciom lepsze życie". Gdy to wspominam, zawsze myślę o swoich dzieciach - Brad Pitt mówi o tym, jak bardzo podobny jest do ojca, o samotności i roli, na którą czekał całą karierę.

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały tego roku.

Yola Czaderska-Hayek: Podziwiałeś astronautów jako mały chłopiec?

Brad Pitt: Podziwiałem raczej wielkich podróżników. Takich jak sir Hillary, który jako pierwszy wspiął się na Mount Everest. Wizja samotnej wyprawy tam, dokąd nikt jeszcze nie dotarł, wydawała mi się bardzo romantyczna. Nie miałem pojęcia, z jakimi trudnościami ci wszyscy ludzie musieli się zmierzyć. Podróże w kosmos chyba mnie wtedy nie pociągały. Nie zachowałem w pamięci obrazu Armstronga spacerującego po Księżycu, musiałem to oglądać w telewizji dużo później. Z tamtych czasów pamiętam za to Muhammada Alego, a także Evela Knievela. Czy ktoś jeszcze w ogóle wie, kto to był? [słynny kaskader motocyklowy, zmarł w 2007 roku – red.]. Spodobało mi się zdanie, które powiedział sam o sobie: "Evel Knievel zarobił w ciągu swego życia 60 milionów dolarów, a wydał 61". Wspaniały człowiek.

"Ad Astra" to jeden z nielicznych w Twojej karierze filmów science fiction. Wyjątkowo rzadko zapuszczasz się na to terytorium. Dlaczego?

Rzeczywiście, nigdy jakoś nie grałem w filmach SF – jeśli nie liczyć "12 małp", bo w sumie można to uznać za fantastykę. Sam nie wiem, jak to wytłumaczyć, bo uwielbiam tego rodzaju opowieści.

Które konkretnie?

Jeden z moich ulubionych filmów to "Obcy" Ridleya Scotta – pamiętam, że ojciec puścił mnie na to do kina, kiedy jeszcze byłem zdecydowanie za mały. Kino SF zawsze mnie pociągało, problem jednak polegał na tym, że nigdy nie natrafiłem na projekt, który pociągałby mnie jako aktora. Marzył mi się film, który wniósłby do gatunku coś nowego, odświeżającego. Dopiero James Gray, reżyser "Ad Astra", zaproponował mi rolę, która wydała mi się interesująca. Przyjaźnimy się od dawna, a ponieważ dziś obydwaj jesteśmy ojcami, mamy już inne spojrzenie na świat niż kiedyś. Trzy i pół roku temu zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak wyglądało nasze dzieciństwo, co się zmieniło w nas i wokół nas. I z tej wymiany zdań narodził się pomysł na film.

Od jak dawna się znacie?

Od 1995 r. Obejrzałem "Małą Odessę" i zadzwoniłem do niego, żeby mu powiedzieć, że bardzo mi się spodobał jego film. W tamtym czasie rozglądałem się za nowymi reżyserami, którzy mieliby coś ciekawego do powiedzenia. Tak właśnie poznałem Jamesa, a także Guya Ritchiego, który wypuścił do kin "Porachunki". Z obydwoma się zresztą zaprzyjaźniłem. Jamesa da się polubić od pierwszej chwili.

Jest coś, co was szczególnie łączy?

Obydwaj uwielbiamy kino, szczególnie to z lat 70., kiedy bohaterowie byli ludźmi pełnymi wad, a scenariusze kipiały energią. Obaj możemy o tym mówić godzinami, z tym, że James ma jeszcze do tego głowę pełną informacji. Potrafi sypać datami i nazwiskami, doskonale wie, kto kiedy i co nakręcił. Zawsze można się czegoś od niego nauczyć. Podczas każdej rozmowy zaskakuje nowymi informacjami, aż czasem trudno nadążyć. Od początku naszej znajomości zgadzaliśmy się, że powinniśmy w końcu nakręcić coś razem. No i dopiero teraz się udało.

Powiedziałeś, że film zrodził się z waszych rozmów o rodzinie, ojcostwie, o dzieciach. Czy jakieś echo tych dyskusji można odnaleźć w scenariuszu?

Powiedziałbym, że nasze dyskusje miały pewien – choć nie bezpośredni – wpływ na kształt filmu. Ze zrozumiałych względów nie chcę zagłębiać się w detale, bo dotykaliśmy wielu bardzo intymnych, bardzo osobistych spraw. Zdradzę tylko, że podczas zdjęć James na początku każdego dnia wysyłał mi mailem opowieści o tym, co wydarzyło się w jego życiu.

Takie kartki z pamiętnika?

Czasem były to historie z przeszłości o różnych błędach, które popełnił, albo o zdarzeniach, które dopiero po latach miały swoje konsekwencje. Czasem zaś były to po prostu anegdotki o tym, co mu się przytrafiło w zeszłym tygodniu. James otworzył się przede mną do tego stopnia, że było to aż krępujące – nawet bardziej niż w normalnych rozmowach.

Miał w tym jakiś cel?

W pewnym momencie zorientowałem się, że te jego opowieści zawsze były w jakiś sposób powiązane ze sceną, którą mieliśmy kręcić danego dnia i miały mnie odpowiednio nastroić, ukierunkować. Dzięki temu przychodziłem na plan z głową pełną przemyśleń o tym, jak mam to wszystko zagrać. Z naszych dyskusji zawsze coś ciekawego wynikało. W sztuce zazwyczaj jest tak, że wychodzi się z określonego punktu w jakimś konkretnym celu, po czym ląduje się w zupełnie innym miejscu, niż się zamierzało. Ale czasami z Jamesem udawało nam się wylądować całkiem blisko naszego punktu docelowego.

Podobno największą trudność sprawiło wam kręcenie scen w symulacji stanu nieważkości. Czy to prawda?

Jeżeli ktoś wychował się w chłodnym klimacie, to z pewnością pamięta z dzieciństwa, kiedy zimą rodzice opatulali go przed wyjściem na dwór. Tu było tak samo. Najpierw trzeba było nałożyć na siebie taki plastikowy worek, na to skafander śnieżny, potem uprząż, potem kable, na których nas podwieszano. A między ujęciami wyskakiwaliśmy z tego jak najszybciej, bo nie dało się oddychać. Przygotowania były wyjątkowo trudne, bo musieliśmy przyzwyczaić się do tego podwieszania. Najpierw bez kostiumów, później już niestety z nimi. Kręcili nami w kółko aż do zawrotów głowy. Gdy już widzieli, że mamy dość, mówili: "Dobra, na dzisiaj koniec, więcej nie będziemy was męczyć". A potem wszystko zaczynało się od nowa. Naprawdę nie było to przyjemne. Ale cóż, każdy film wiąże się z wyrzeczeniami. Christian Bale też w końcu musiał za każdym odsiadywać sześć godzin u charakteryzatorów, kiedy grał Dicka Cheneya.

Jednym z najważniejszych tematów filmu jest relacja głównego bohatera z ojcem. Jak to wyglądało w twojej rodzinie?

Mój ojciec wychował się w skrajnej biedzie. I zawsze powtarzał: "Chcę dać moim dzieciom lepsze życie". I to mu się udało. Gdy to wspominam, zawsze myślę o swoich dzieciach i o tym, jakie życie ja mogę im zapewnić.

Jesteś do niego podobny?

Mam wrażenie, że odziedziczyłem po ojcu takie pionierskie podejście do życia, w stylu dawnych osadników, którzy nie bacząc na trudności, znajdowali teren, na którym budowali dom, a potem bronili swojej ziemi bez względu na wszystko. Wszędzie wypatrywali zagrożenia, byli nieustannie czujni i nastawieni na to, by w razie potrzeby chronić najbliższych. Takie właśnie nastawienie mam w genach: bronić swojego miejsca na ziemi, a przede wszystkim ochraniać tych, którzy są mi bliscy. Nie wiem, być może teraz plotę jakieś bzdury, więc w razie czego niech mnie ktoś poprawi, ale wydaje mi się, że pewne cechy charakteru zapisane są w naszym DNA i czy chcemy, czy nie, przejmujemy je po naszych przodkach. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Gdybyś, wzorem swojego bohatera z "Ad Astra", wybrał się w kosmos i miał wrócić na Ziemię, to gdzie chciałbyś wylądować?

U siebie na podwórku. Byłoby najlepiej. Wczoraj pierwszy raz po długiej przerwie położyłem się nareszcie we własnym łóżku. Nic tego nie przebije. Wreszcie wróciłem do domu. To oczywiście nie znaczy, że nie lubię wyjazdów. Mam swoje ulubione trasy wycieczek na motocyklu. Byłem w górach w Szkocji – niesamowita wycieczka. Zwiedziłem Maroko i RPA. Mam też całą listę miejsc, które chciałbym zobaczyć. Chcę pojechać do Chile, chcę zobaczyć Dolomity. I chcę wrócić do Japonii. Byłem tam już kiedyś, ale zdecydowanie za krótko. Urzekł mnie ten kraj, chciałbym poznać go lepiej.

Opisałeś swoje ulubione miejsca wyjazdowe. A czy jest jakieś miejsce, w którym chciałbyś zamieszkać na stałe?

Na stałe? Zastanawiałem się nad tym, bo ostatnio trochę myślałem o śmierci. Dobra, wiem, jak to zabrzmiało. Myślałem o miejscu, w którym chciałoby się spędzić ostatni etap życia. Najczęściej bywa tak, że osiedlamy się w jakimś konkretnym mieście głównie dlatego, że trzyma nas tam praca, potem pojawia się rodzina, dzieci idą do szkoły i nikt nie myśli o przeprowadzce, żeby nie komplikować im życia. I tak czas leci, a my wciąż tkwimy pod tym samym adresem, niekoniecznie tam, gdzie mielibyśmy ochotę. Dopiero na jesieni życia, kiedy nie mamy już tylu zobowiązań, można pomyśleć o sobie i o tym, gdzie chcielibyśmy spędzić nasze ostatnie lata. Co do mnie, nie mam wielkich wymagań. Chciałbym, żeby to był dom w górach. Po prostu gdzieś w górach.

Bohater "Ad Astra" zmaga się z przeraźliwą samotnością. Znasz to uczucie?

Myślę, że nie tylko ja. Każdy chyba ma w życiu gorsze chwile, kiedy ogarnia go rozpacz, przygnębienie czy smutek. Wydaje mu się, że nie jest nic wart, że nikomu na nim nie zależy. To jest jak wirus, który niszczy psychikę. Być może rzeczywiście najlepszym lekarstwem jest towarzystwo drugiej osoby. Mam przyjaciela, który pracuje w hospicjum. Opowiada mi, że ludzie, którzy są już u schyłku życia, nie wspominają swoich karier, swoich sukcesów, swoich samochodów. Mówią wyłącznie o osobach, które kochali, szczęśliwie lub nie. To chyba jasna wskazówka, co powinno być dla nas najważniejsze.

Zapytam na koniec, ze względu na temat filmu: zastanawiałeś się kiedyś, czy istnieje życie w kosmosie?

Jest takie zdanie, które przypisuje się Arthurowi C. Clarke’owi: "Są dwie możliwości: albo jesteśmy sami we wszechświecie, albo nie. Obydwie są jednakowo przerażające". Ta myśl posłużyła nam za punkt wyjścia przy kręceniu filmu. A jeżeli w kosmosie mieszkamy tylko my – co wtedy? Czy na pewno robimy wszystko, co w naszej mocy, by żyć jak najlepiej i traktować się nawzajem odpowiednio? Jeżeli odwrócimy się do siebie plecami, to co nam zostanie? Ale jeśli o mnie chodzi, to przyznam ci się, że nigdy nie poruszał mnie ten temat. Czy jesteśmy sami, czy nie – co mnie to obchodzi?

Mówisz poważnie?

Zastanów się przez chwilę. Mamy nieskończony kosmos, w którym znajdują się miliardy, miliardy galaktyk. Wieczna tajemnica, niezbadana i niezgłębiona. Tego się nie da ogarnąć ani wyobraźnią, ani rozumem. Można jedynie fantazjować. Czy to mogą być istoty słabiej od nas rozwinięte, a może są od nas mądrzejsze i silniejsze, a może w ogóle już ich nie ma, bo wymarły? Możemy tak gdybać przez cały dzień, w sumie fajna zabawa, ale raczej niewiele z tego wyniknie. Chciałbym oczywiście wierzyć w to, że gdzieś tam daleko mamy jakieś towarzystwo, ale bardzo bym się zdziwił, gdyby ta tajemnica się wyjaśniła jeszcze za mojego życia czy nawet za życia moich dzieci. Może gdzieś tam rzeczywiście żyją kosmici. Ale nie poświęcam tej kwestii zbyt wiele czasu.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (127)