Bruce Willis: jak ugryźć wiele milionów w szklanej pułapce oczekiwań?
Spośród licznych aktorskich upadków, do których doszło na przestrzeni XXI wieku, najbardziej bolesnym wydaje się być to, co stało się z Bruce’em Willisem.
Jeśli przeżyliście wystarczająco wiele wiosen, by pamiętać przełom lat 80. i 90. XX wieku oraz same lata 90., dobrze wiecie, że niewielu było na świecie ludzi dorównujących popularnością Bruce’owi Willisowi. Zwłaszcza w świecie kina akcji, który amerykański aktor podbił nie tylko trylogią "Szklanych pułapek", ale także "Ostatnim skautem", "Piątym elementem" czy "Armageddonem".
Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że Willis był ikoną hollywoodzkiej rozrywki. Również dlatego, że nie oparł swojego wizerunku o efektownie wyglądające przed kamerami muskuły oraz granie odrealnionych twardzieli, tak jak robili to jego kumple z Planet Hollywood, Schwarzenegger i Stallone.
Zobacz: Bruce Willis wraca do "Szklanej pułapki"
Willis był "chłopakiem z sąsiedztwa", ironicznie uśmiechającym się kumplem z ulicy, przystępnym gwiazdorem, z którym miliony widzów chciało wybrać się na randkę lub browara. I co ważniejsze, przychodziło mu to naturalnie, o czym mogą świadczyć tysiące wspomnień fanów, którzy mieli okazję zetknąć się z nim wówczas osobiście.
#
Mamy rok 2020 i sytuacja wygląda diametralnie inaczej. Bruce Willis nie tylko boleśnie spadł w hierarchii lubianych gwiazd kina rozrywkowego w okolice Nicolasa Cage’a i Wesleya Snipesa, lecz ma również opinię snoba i chama, którego interesują tylko pieniądze.
Buca, który na planach doprowadza reżyserów do szewskiej pasji (Kevin Smith dekadę temu, w trakcie realizacji "Cop Out. Fujar na tropie", płakał przez Willisa w przyczepie), a w trakcie promocji nowych filmów zachowuje się jak nadęty bufon – wypowiada beznamiętnie wyuczone regułki i ma ewidentnie w głębokim poważaniu swych rozmówców (raz na wywiad przyszedł w szlafroku).
Trudno dojść, ile w tym prawdy, a ile medialnej przesady, ale takich historii jest zbyt dużo, by przejść nad nimi do porządku dziennego. Wliczając tę potwierdzoną przez prasę branżową, że Stallone wyrzucił Willisa z planu "Niezniszczalnych 3" za chciwość – aktor miał dostać 3 miliony dolarów za cztery dni na planie, ale zażądał 4 milionów.
Opublikowano setki artykułów zgłębiających przemianę Willisa z "box-office’owego pewniaka" ( jeszcze w 2010 r. był w 10. najbardziej kasowych pierwszoplanowych aktorów wszech czasów) w grający na autopilocie cień dawnego gwiazdora. I mimo że niektórzy mają nadzieję, że Willis tylko udaje, że zgrywa się z kultury masowej, wszystko wskazuje na to, że przestało mu po prostu zależeć i odcina kupony od gasnącej sławy.
#
Jeśli jednak rzeczywiście sięgnąć głębiej, prześledzić jego filmowe sukcesy i klapy, przyjrzeć się drodze, którą przeszedł Willis od zera do bohatera do sflaczałego ex-gwiazdora, na usta ciśnie się smutny wniosek: my, widzowie, jesteśmy w pewnej mierze odpowiedzialni za tę przemianę. My wszyscy, którzy żądaliśmy na ekranie kolejnych inkarnacji Johna McClane’a, podczas gdy Willis próbował nowych wyzwań.
Tuż po "Szklanej pułapce" aktor wcielił się z bardzo dobrym skutkiem w weterana wojennego w "Na wrogiej ziemi". W 1995 r. stworzył taż znakomitą kreację w "12 małpach". Serię akcyjniaków z drugiej połowy lat 90. aktor odparł natomiast rolą antypatycznego generała w "Stanie oblężenia", a także "Szóstym zmysłem", dzięki któremu otarł się o nominację do Oscara.
Co nie znaczy, że Willis jest wybitnym aktorem dramatycznym, bo nie jest. On po prostu potrafi(ł) dać wiele reżyserowi, który wie, jak to wykorzystać. Takiemu jak Shyamalan, u którego zagrał być może najlepszą i najbardziej złożoną rolę w "Niezniszczalnym".
#
Willis był natomiast niezaprzeczalnie świetnym aktorem komediowym. Talent pokazał już w serialu "Na wariackich papierach", który stał się dla niego przepustką do sławy. Potem były m.in. czarna komedia "Ze śmiercią jej do twarzy", humorystyczny pastisz "Hudson Hawk" czy podkładanie głosu pod Mikeya w "I kto to mówi". Nie wspominając już nawet o nagrodzonej Emmy gościnnej roli w serialu "Przyjaciele", gdzie ukradł wszystkie sceny Jennifer Aniston i Davidowi Schwimmerowi. Aktor szarżował też wielokrotnie komediowo w programie Davida Lettermana.
Istnieje cała masa przykładów na to, że Willis rzeczywiście próbował kiedyś wykraczać poza swoje aktorskie ograniczenia oraz wizerunek ikony kina akcji. Choćby fakt, że wziął udział w grze wideo ("Apocalypse" z 1998 r.) na długo zanim stało się to modne wśród hollywoodzkich aktorów. Nawet katastrofalnie nieudana ekranizacja prozy Kurta Vonneguta Jr. "Śniadanie mistrzów" jest ciekawym przykładem aktorskiej odwagi, na którą wielu aktorów o jego statusie nie byłoby stać.
Gdy Willis przestał próbować, co stało się prawdopodobnie gdzieś w pierwszej dekadzie XXI wieku (choć znużenie akcją i sensacją widać już w "Szakalu" z 1997 r.), rozpoczął się stopniowy regres. Jeśli trafiał na kreatywnego reżysera z nietuzinkową wizją, takich jak Robert Rodriguez w "Sin City - Mieście grzechu", Paul McGuigan w "Zabójczym numerze" czy Wes Anderson w "Kochankach z Księżyca. Moonrise Kingdom", to wciąż potrafił pozytywnie zaskoczyć.
#
Jednak kolejne schematyczne akcyjniaki w połączeniu z rozwodem z Demi Moore i coraz większa bierność wobec żądań kultury masowej doprowadziły go w końcu do powiedzenia sobie "dość".
Od kilku lat Bruce Willis grywa przeważnie w absurdalnie napisanych filmach trafiających prosto na rynek DVD, nierzadko inkasując czek za zaledwie kilka dni niewysilania się na planie. A gdy już trafia do jakiegoś większego projektu, jak w zeszłorocznym "Osieroconym Brooklynie" Edwarda Nortona, nie potrafi wykrzesać z siebie nic ciekawego.
Z kolei za sprawą takich niewydarzonych projektów jak "Jak dogryźć mafii" wydaje się, że zatracił nawet komediowy urok. I nie pomagają autoironiczne występy w "Lego: Przygoda 2" (podkładał głos pod samego siebie w wersji Lego) ani powroty do sprawdzonych reżyserskich marek (Shyamalan i "Glass", czyli luźna kontynuacja "Niezniszczalnego").
#
Gdyby Willisowi jeszcze się chciało, mógłby nawet po sześćdziesiątce grać w interesujących filmach. Również w kinie akcji, czego przykładem renesans karier Liama Neesona oraz Keanu Reevesa. Ba, mógłby pewnie powalczyć znowu o Oscara, bo nic nie sprzedaje się w Hollywood lepiej niż dramatyczny powrót zapomnianego gwiazdora w roli, w której przyznaje się dojrzale do popełnionych błędów i upływu czasu.
Jednak ostatni, aktorski wybór Bruce'a Willisa wskazuje na to, że nie ma co liczyć na zmianę. Film "Przetrwać do świtu" trafił na rynek VOD w maju i mało kogo zainteresował. Nawet polscy użytkownicy portalu Filmweb.pl wystawili mu miażdżące oceny, których średnia wynosi 3,4.
Pozostańmy więc przy stwierdzeniu, że Bruce Willis był produktem swoich czasów i nie mógłby zaistnieć w żadnych innych. Wykorzystał daną mu sławę, wyciągnął z niej tyle, ile się dało, a teraz ma zamiar po prostu dożyć starości w otoczeniu drogich rzeczy i ładnych domów. Zasłużył na to i wypada mu być wdzięcznym za to, że kiedyś próbował czegoś więcej. Szkoda tylko, że młodsze pokolenia nie będą miały pojęcia, skąd się wzięła jego legenda.