Cenzura nie miała litości. "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" trafił do kin dopiero po katastrofie samolotowej
08.12.2017 | aktual.: 11.12.2017 10:07
Kochany przez widzów, nienawidzony przez krytykę i kolegów po fachu. Kazimierz Kutz ukuł termin "bareizm", który oznaczać miał "coś w złym stylu". Kiedy kręcił film, cenzura dostała białej gorączki i wycinała, co się dało. W przypadku filmu "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", który trafił do kin 8 grudnia 1978 r., poszła jednak na całość i po wstępnej projekcji zablokowała premierę. Później los się odwrócił, ale mało kto wie, że film nigdy nie trafiłby na ekrany gdyby nie tragedia, z którą związana jest śmierć Janusza Wilhelmiego.
Sam Bareja twierdził, że "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" jest jednym z nielicznych filmów przeznaczonych "dla wszystkich widzów". I choć przyznawał, że wiele zawartych w nim żartów nie jest najwyższych lotów, zapewniał, że był to celowy zamysł.
- Przewidywałem, że pewien rodzaj żartów będzie niektórych widzów nużył, wobec tego musiałem dać coś z niższych regionów, na co z kolei widz bardziej wyrobiony wzruszy ramionami, powie: ale prymityw - tłumaczył krytyk Zdzisław Pietrasik.
"Wielka pogarda dla naszej pracy"
Miał najwyraźniej dobrego nosa, bo bilety na jego filmy rozchodziły się błyskawicznie.
- Umiem robić to, co się ludziom podoba – mówił Bareja, ale dodawał, że nigdy „nie schlebiał gustom drobnomieszczańskim”. - Natomiast jest prawdą, że robiłem filmy rozrywkowe, po prostu. Wydawało mi się, że potrzebne są komedie podobne do tych, jakie sprowadzaliśmy wtedy z Ameryki.
O ile jednak widzowie szaleli na punkcie Barei, tak ludzi z branży reżyser doprowadzał do szewskiej pasji i jak tylko mogli, starali się utrudnić mu życie. Kiedy odbywała się kolaudacja, na której miano dopuścić "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" do kin, atmosfera była ponoć wyjątkowo nieprzyjemna.
- Nastrój jak przed egzekucją. Wielka pogarda dla naszej pracy - wspominał Stanisław Tym, współautor scenariusza i odtwórca jednej z ról.
Płaski, straszliwy film
Jednym z największych przeciwników Barei był reżyser Bohdan Poręba, który o "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", powiedział:
- Płaskość tej komedii polega na tym, że nie ma tutaj ani jednego człowieka, ani jednej dziewczyny w otoczeniu naszego bohatera, która zdobyłaby naszą sympatię. Po prostu te wszystkie postacie zmuszają nas do nienawiści, a reżyser wskazuje nam na płaskość tego świata, płaskość ludzi, i to jest najbardziej przerażające.
Nie on jedyny odnosił się do twórczości Barei pogardliwie.
- Film jest okropnie płaski – powiedział Janusz Wilhelmi, szef Komitetu Kinematografii. - Nie powinniśmy żerować na niskim stanie umysłów widzów, bo to nie jest zadaniem kinematografii. Film przyjąłem bardzo źle. Pierwszy raz spotkałem się z podobnym produktem. To jest straszliwe.
Premiery nie będzie
"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" otrzymało na kolaudacji czwartą, najniższą kategorię i tym samym zablokowano jego premierę.
- Co jest najzabawniejsze? Nie miałbym tych wszystkich kłopotów, robiąc nadal filmy w stylu "Przygoda z piosenką" i "Żona dla Australijczyka" - kwitował Bareja w rozmowie z Pietrasikiem.
"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" trafiło na ekrany dzięki tragedii. W 1978 r. w katastrofie samolotowej zginął Janusz Wilhelmi. Wtedy Bareja zwrócił się z prośbą, by jego filmowi dano jeszcze jedną szansę. Cenzorzy się zgodzili, ale reżyser musiał zapłacić wysoką cenę. Całość nakazano mu przemontować, wyciąć wiele scen i zmienić plakat reklamowy. Bareja ubolewał nad "okrutnym losem", jaki spotkał jego "dziecko", ale zmian dokonał. Do dziś jego film uchodzi za jeden z najbardziej zniszczonych przez polską cenzurę.
- Zgodzono się na jego udostępnienie, ale tylko w sześciu kopiach i za cenę usunięcia 300 metrów - opowiadał w "Filmie". - Co miałem zrobić! Nie ukazał się również plakat, chociaż był bardzo ładny: przedstawiał naturalistycznie wymalowanego prosiaka z zapalonym lontem na ogonku.
Kolejne problemy
Premiera filmu odbyła się ostatecznie 8 grudnia 1978 r. Komedia opowiadająca o dyrektorze, który snuje intrygę, aby rozwieść się z żoną i poślubić ciężarną kochankę, córkę partyjnego prominenta, do dziś zajmuje ważne miejsce w dorobku reżysera. Na ekranie można zobaczyć - zarówno na pierwszym jak i drugim planie - całą plejadę gwiazd, w tym Krzysztofa Kowalewskiego, Bronisława Pawlika, Stanisława Tyma, Ewę Wiśniewską, Ewę Ziętek, Andrzeja Fedorowicz, Janusza Gajosa czy Zdzisława Maklakiewicza.
"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" nie było jedynym filmem Barei, który spotkał tak mało przyjemny los. Premierę "Bruneta wieczorową porą" opóźniano na przykład o kilka miesięcy.
- "Brunet wieczorową porą” fryzowany był trzykrotnie w odstępach kilkutygodniowych. Za każdym razem film trzeba było rozmontowywać, na nowo przegrywać dialogi, sklejać – wspominał reżyser w "Filmie". - A, że to kosztowało dziesiątki tys., nikogo nie bolała głowa.
"Miś" na cenzurowanym
Cenzurze nie spodobał się również kultowy dziś "Miś".
- Lista pokolaudacyjnych poprawek. 38 pozycji. Wycięcia i zmiany w obrazie, w dialogach. Nie mogło być na przykład zbliżenia polskiej szynki w londyńskim sklepie, choć to nie taka tajemnica, że eksportujemy mięso na zachód. Nie można było pokazać wiecujących filmowców ani też kupowania mięsa w kiosku Ruchu itp. W sumie zmiany oznaczały usunięcie 700 m, czyli jednej czwartej filmu. Czuwano również nad właściwym kształtem scenariusza. Na przykład mój bohater nie mógł się nazywać Ryszard Nowohucki – dodawał oburzony reżyser, wyznając, że takie działania "paraliżowały wyobraźnię" i skutecznie uprzykrzały mu pracę.
Nadzieja na lepsze jutro
Miał jednak nadzieję, że jego los reżysera z czasem się odmieni, że zarówno branża, jak i kraj zmienią się na lepsze.
- Staszek wiedział, że przeżyje komunizm, że doczeka zmian – mówiła jego żona. - Był pewien, że one nastąpią. Tu się pomylił tylko w jednym: nie dożył. Ale zmiany nastąpiły. Więc miał rację.
57-letni Stanisław Bareja zmarł na atak serca 14 czerwca 1987 r. Jego ostatnim projektem był serial "Zmiennicy".