Znaleźli się w koszmarnej sytuacji. Damięcki: "Czy pan minister się ocknie?"
W kinach możemy oglądać komedię pandemiczną "Lokal zamknięty", w której bohaterowie zostają poddani kwarantannie w domu publicznym. W jednej z ról Mateusz Damięcki, który w rozmowie z WP zdradził, jak on i jego bliscy przetrwali czas zamknięcia. - Dla mnie taką największą, najbardziej dojmującą stratą jest śmierć Piotra Machalicy - mówi.
Artur Zaborski: "Lokal zamknięty" to pierwszy polski film o pandemii. Kręciliście go w czasie obostrzeń.
Mateusz Damięcki: Tak, tworzyliśmy go, kiedy pandemia już zdążyła pokazać, na co ją stać. Nie były to komfortowe warunki pracy, ale cóż, praca to praca. W filmie, w pewnym sensie, opowiadamy o wszystkim tym, co nas najbardziej dotknęło w prawdziwym życiu podczas izolacji. To są bardzo bliskie wszystkim doświadczenia: lęk o najbliższych, o zdrowie, strach przed zamknięciem. Chyba nie ma już w Polsce osoby, która nie miałaby bezpośredniego kontaktu z konsekwencjami wirusa. Z drugiej strony pandemia trwała już tak długo, że wszyscy mieliśmy czas, żeby ochłonąć, zyskać jakiś dystans.
Mieliśmy tego czasu wręcz za dużo…
Nasza produkcja ruszyła w momencie, gdy teatry nadal były pozamykane i wielu aktorów nie mogło się spełniać zawodowo. Zresztą plany filmowe też się w większości jeszcze nie pootwierały, wielu producentów bało się zaryzykować. Ze względu na warunki covidowe wszystko musiało zostać przyśpieszone. Głównie dlatego nakręciliśmy nasz film w błyskawicznym tempie, w zaledwie parę dni zdjęciowych. I dobrze, wygląda na to, że wstrzeliliśmy się w lukę pomiędzy najostrzejszymi zakazami. A kto wie, co będzie w przyszłości. Ta niepewność jest męcząca. Żyjemy w najtrudniejszym czasie, jaki naszemu pokoleniu się przytrafił.
ZOBACZ TEŻ: Ostatnie role Piotra Machalicy
Mało kto wyobrażał sobie, że świat może się zamknąć na półtora roku.
Wydaje się, że nadzwyczajność sytuacji, w której się znaleźliśmy, może być porównywalna z naprawdę dziejowymi, przełomowymi momentami cywilizacyjnymi. Nie każde pokolenie czegoś takiego doświadcza. I właśnie chyba nadszedł pierwszy taki moment, kiedy wszyscy zrozumieliśmy, mimo trudnych doświadczeń, że trzeba jakoś odreagować ten ciężki stan.
Pojawiło się dużo lęków, choćby o przyszłość kina i teatru.
Teatr istnieje od 2,5 tys. lat. Jest wytrwały i silny. Da sobie radę w tej sytuacji, mimo że akurat ze wszystkich dziedzin sztuki to on najbardziej został dotknięty obostrzeniami. Mnie teatru brakowało, ponieważ jego zamknięciem odebrano mi możliwość bezpośredniego spotkania z drugim człowiekiem. Artyści jednak stanęli na wysokości zadania i za pomocą wirtualnych działań starali się ludziom uprzyjemnić ten czas i spowodować, żeby nie myśleli wyłącznie o tym, co najgorsze.
W waszym domu nie tylko pan, ale też pańska żona pracujecie w obszarze sztuki. Jak przetrwaliście ten trudny dla artystów moment?
Bywało różnie. Nagle byliśmy razem 24h na dobę. Musieliśmy wypracować nowy rytm dnia. Z niepokojem patrzyliśmy na sytuację swoją, a także naszych wspólnych przyjaciół i znajomych. W naszych rozmowach pojawiały się wątpliwości, rozterki, pytania o przyszłość. Jak się okazywało, te same obawy mieli prawie wszyscy. W teatrach nie brakuje takich komórek rodzinnych, w których oboje rodzice są zatrudnieni na etatach, a wiadomo, że jeśli teatr nie funkcjonuje normalnie, spektakli się nie gra, to odbija się to również na domowych budżetach pracowników.
Ale niepokój dotyczył nie tylko kwestii materialnych. W końcu czas zamknięcia tak mocno kieruje na drogę izolacji wewnętrznej. A artyści cierpią przecież na nadwrażliwość, dzięki której, paradoksalnie, mogą być artystami. Dlatego wszyscy odczuwaliśmy skutki tej niemocy, głowa czasem nie wytrzymywała.
Jaki jest tego efekt?
Bardzo wielu ludzi teatru ma syndromy depresyjne wynikające z powodu samotności, a także z niemożności twórczego spełniania się. To ta wspólna praca nas napędza, utrzymuje naszą psychikę w równowadze, bardzo mocno oddziałuje na samopoczucie. Zdaję sobie sprawę, że podobnie jest w innych zawodach. Odnoszę jednak wrażenie, że w innych przypadkach praca tak mocno nie warunkuje nastroju, nie wpływa tak na ego, na stan psychiczny człowieka, jak w przypadku artystów. Niektórzy nasi znajomi znieśli to naprawdę kiepsko.
Pamiętam, że za każdym razem po powrocie do teatru nie było dla nas najważniejsze, czy gramy za 50 proc. czy za 70 proc. stawki. Najważniejsza była ta godzina przed spektaklem w garderobie, podczas której mogliśmy ze sobą porozmawiać, pośmiać się, pobyć chwilę razem. Najsmutniejsze jest to, że nie wszyscy wrócą do tych teatralnych garderób. Jest wiele strat, które poniosła polska scena artystyczna. Dla mnie taką największą, najbardziej dojmującą stratą jest śmierć Piotra Machalicy.
Przyjaźniliście się?
Siedzieliśmy w jednej garderobie przed przedstawieniem "Lily" w Och-Teatrze. Moment, kiedy poznałem Piotrka, był jednym z najcudowniejszych w moim zawodowym życiu. Spędziliśmy razem godziny na próbach, miałem czas go poznać, mogłem go obserwować. Razem z Krystyną Jandą często odnosili się do swych wspólnych doświadczeń, opowiadali anegdoty z przeszłości. To było coś nie do podrobienia. Coś, po co ja też zostałem aktorem. Nie tylko po to, aby pracować i zarabiać, ale przede wszystkim, aby spotykać fantastycznych, dowcipnych, pełnych siły życia i radości ludzi.
Kiedy widzieliście się po raz ostatni?
Pamiętam, jak pożegnaliśmy się po jednym ze spektakli, a potem nam zamknęli teatr. A później przyszła choroba i okazało się, że Piotr już do teatru nie wróci. Nigdy. To bardzo symboliczne. On był człowiekiem, który jak każdy aktor, miał swoje problemy, miał trudne życie, ale zawsze emanował radością i ciepłem. Był bardzo wrażliwym człowiekiem i nigdy tego nie ukrywał.
Wszelka nasza działalność pozaartystyczna też go bardzo ciekawiła. Zawsze się interesował tym, co akurat dzieje się u mnie prywatnie, zawsze z przyjemnością oglądał zdjęcia i słuchał historii. Nagle przychodzi pandemia i zabiera nam właśnie takich ludzi. Jedyne, co można zrobić, to obiecać sobie, że w ich imieniu będziemy dalej to robić na przekór wszystkiemu. Poczekamy na troszkę lepsze czasy, nie damy się. Ja akurat mam teraz jeszcze większe motywacje do działania.
Gdzie je pan znajduje?
Podczas pandemii urodziło nam się drugie dziecko. My z Pauliną i dziećmi mamy siebie, bezpieczny dom, który chroni nas przed złym losem, ale nie zapominajmy, że dla wielu artystów takim miejscem, bezpieczną przystanią jest właśnie teatr. W całej Polsce istnieją setki takich wspólnot. Gdy przyszła pandemia porządek został zburzony, świat zaczął się chwiać. Artyści z natury żyjący w świecie fantazji, marzeń, nagle zostali skonfrontowani z bezwzględną rzeczywistością. Dla wielu z nich polityka to czarna magia. Nagle stali się bezbronni, zdani na decyzje urzędników. Czy pan minister się ocknie i zadba, czy pan minister przypomni sobie, że istnieje coś takiego jak teatr…
Jak to wyglądało od środka?
Proszę sobie przypomnieć, jak wyglądała walka o tę pierwszą pomoc dla teatrów. Widziałem, jak moi przyjaciele i znajomi się z tym czuli. Wskazano nas jako ludzi w zasadzie niepotrzebnych. Nagle się okazało, że umilający innym czas artyści, ci, dzięki którym można zapomnieć o trudach dnia codziennego, są nieważni. Nigdy nie zapomnę tego rozgoryczenia i złości na system. Wielokrotnie gościmy u nas w teatrach lekarzy. Gdy nas odwiedzają, zawsze kłaniam im się w pas i mówię: "Państwo ratują nasze życie, cieszę się, że jesteście w teatrze, że możemy wam podziękować naszą pracą za to, co robicie".
Co oni na to?
A oni wtedy odpowiadają: "A państwo ratują nasze życie, bo my po ciężkich doświadczeniach w szpitalu przychodzimy tutaj po to, żeby na dwie godziny zapomnieć o wszystkim, oczyścić się, żeby mieć siłę wrócić do naszej pracy jutro czy po weekendzie. Spełniacie dokładnie taką samą funkcję, jak my. My leczymy wasze ciała, wy leczycie nasze dusze".
Ta symbioza została zaburzona?
Tak i to jest absurdalne. Teatr zawsze holistycznie spoglądał na człowieka, na społeczeństwo, na państwo. A odkąd zaczęto ludzi nastawiać przeciwko sobie, teatr również stał się agresywny. Takie działanie to perfidne i cyniczne wykorzystywanie strachu po to, aby ugrać kapitał polityczny i zyskać czas. Po to, by kontrolować ludzi. Polityka nas wszystkich skłóciła, nie można o tym zapomnieć.
I tak będzie dalej, co pokazuje jedynie wyższość pewnych idei ponad doczesną awanturniczą naturą człowieka czy dyktatorskimi zapędami. Ale idzie nowe, wydaje mi się, że wkroczyliśmy w nową erę. To oczywiste, że świat po pandemii będzie wyglądał zupełnie inaczej. Myślę, że teraz już tego "nowego czasu" nie będzie się liczyło od 1945 r., tylko od 2020 r. Takie mam głębokie przeświadczenie.
Wiele osób mówi, że 2020 r. będzie liczony jako nowy początek XXI w.
Też mi się tak wydaje. Z lekkim obsunięciem 20 lat, ale to nie nam przecież decydować. Pewne jest to, że czeka nas jeszcze sporo pracy. A my wszyscy musimy spokornieć. Z żoną sobie usiedliśmy pewnego razu wieczorem na kanapie i zaczęliśmy się zastanawiać, że rok minął, to jeszcze rok i będzie super – pozamiatane, po wirusie, wszystko wróci do normy. Później sobie przypomniałem, że Ziemia ma cztery i pół miliarda lat i że w zasadzie to ona sobie sama zdecyduje, czy to koniec pandemii, czy nie. Trzeba jej to zostawić.