''Deadpool'': Dowcipy z superbohaterów [RECENZJA]
12.02.2016 10:58
Wade Wilson jest byłym komandosem, który obecnie pracuje jako najemnik. Pewnego dnia poznaje Venessę i oboje zakochują się w sobie bez pamięci. Sielankę przerywa informacja, że Wade ma zaawansowanego raka większości narządów wewnętrznych. W celu rozwiązania tego problemu mężczyzna poddaje się nielegalnemu eksperymentowi. Operacja okazuje się być skuteczna, ale ma również skutki uboczne. Ciało Wade'a zostaje drastycznie oszpecone, a na dodatek pacjent zyskuje kilka nadnaturalnych zdolności. Od tej pory, już jako Deadpool, będzie szukać zemsty na ludziach, którzy zafundowali mu taki los.
Już sama czołówka (notabene wizualny majstersztyk) odpowiednio wprowadza w klimat filmu. Zamiast normalnych informacji o twórcach, pojawiają się te w stylu „reżyseria - wielki i przeceniany głąb”, „obowiązkowy występ gościnny, wciśniętej na siłę postaci”. Bo „Deadpool” to jedna, wielka zgrywa - z komiksów, z superbohaterów, z całej popkultury. To spełnienie mokrych snów każdego nerda. By w pełni docenić doskonałe, skrzące się niekiedy nieprawdopodobnym humorem dialogi, należy mieć rzeczoną popkulturę w małym palcu. Twórcy bez przerwy bawią się, naśmiewają i igrają z konwencją, nikt nie zostaje oszczędzony. Najzabawniejsze i zarazem najciekawsze jest to, że mimo wszystko „Deadpool” realizuje typowy schemat filmu superbohaterskiego - pewien gość zyskuje specjalne moce, ma przeciwnika, który porywa jego kobietę, więc bohater przezwycięża swoje problemy i słabości, by pokonać wroga i ocalić ukochaną. I nie traktujcie tego jak spoilera, gdyż w tym filmie zwyczajnie nie da się nic zaspoilować.
Przyznam też, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony „wyglądem” filmu. Po trailerach podejrzewałem, że w kwestii widowiskowości i efektów specjalnych może być momentami nieco żałośnie. Nie stanowiłoby to dla mnie problemu, tym niemniej realizacja stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Sceny akcji - swoją drogą, nie ma ich zbyt wiele - są świetnie nakręcone: szybko, dynamicznie, z werwą. Wszystkiemu towarzyszy też dobra, energiczna muzyka.
Największe słowa uznania za „Deadpoola” należy jednak skierować do grającego tytułową rolę Ryana Reynoldsa. To on walczył o to, by film powstał, to on też walczył o to, by dostał najwyższą kategorię wiekową. Ten ostatni aspekt jest istotny, bo rzeczywiście sporo tu przemocy i golizny, ale prawdę mówiąc, jak na taką produkcję, to jest ich zaskakująco mało. Reynolds w każdym razie czuje się w skórze swojego bohatera jak ryba w wodzie, doskonale rozumie jego klimat i humor (pozwala sobie też na żarty z samego siebie). Jest niezwykle naturalny, charyzmatyczny (nie sądziłem, że kiedyś określę tym słowem właśnie tego aktora) i zwyczajnie nie da się go nie lubić. Reynolds ciągnie cały film, szczególnie, że tak jak w innych produkcjach z komiksowego uniwersum Marvela, antagonista jest nijaki.
To ostatnie stanowi zresztą największą (co nie znaczy, że dużą) wadę filmu. Na poczet potknięć zaliczyć można jeszcze kilka momentów przestoju i nudy - między najlepszymi i najgorszymi momentami jest tu spora różnica. W ogólnym rozrachunku nie ma to jednak żadnego znaczenia. „Deadpool” stanowi doskonałą rozrywkę, a trzeba ją docenić tym bardziej, że bardzo łatwo byłoby ten film zrobić „zbyt fajnym”, „zbyt cool”. Twórcy uniknęli tej pułapki, dzięki czemu ich dzieło jest jedną z najlepszych ekranizacji komiksu ostatnich kilku lat.
PS Zostańcie w kinie na animowanych napisach i poczekajcie na scenę, która pojawi się po nich.