Wzorowali się na "Matriksie". Nakręcili arcydzieło gatunku! Duet Daniels: wiarygodna historia i odpał fantazji [WYWIAD]
Wyobraźmy sobie, że to, czego nie zrobiliśmy w życiu, w rzeczywistości się wydarzyło i to w nieskończonej ilości alternatywnych scenariuszy. Evelyn Wang, bohaterka filmu "Wszystko wszędzie naraz", odkrywa wejście do przecinających się światów i zaczyna przygodę, której stawką są losy świata. Z duetem Daniels o szalonym połączeniu kina akcji, komedii i sci-fi oraz ich autorskim multiwersum, rozmawia Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Zacznę od pytania sprawdzającego: czy potraficie wyobrazić sobie świat, w którym ludzie mają… parówki zamiast palców?
Daniel Scheinert: Dużo czasu spędziliśmy, próbując to sobie wyobrazić! Jakoś nie jestem przekonany, czy chciałbym żyć w takim świecie. Parówkowymi palcami trudno cokolwiek jest zrobić.
Daniel Kwan: To prawda, a poza tym osobiście wolę hamburgery od hot dogów. Jeśli istnieje świat, w którym wszyscy po części jesteśmy burgerami – wchodzę w to!
D.S.: Zrobimy z tego sequel.
Pytam, bo jest to jedna z wielu alternatywnych rzeczywistości, która istnieje w waszym najnowszym filmie. Jego bohaterowie trafiają do multiwersum, w którym doświadczają niemal nieskończonej ilości alternatywnych scenariuszy swojego życia. Są naukowcy, którzy wskazują, że teoria wieloświatów może być prawdziwa.
D.S.: Dla niektórych to już nie jest science fiction, ale czysta nauka. Bazą teorii o istnieniu multiwersum jest fizyka kwantowa. Znany są eksperymenty prowadzone przez naukowców na fotonach, które pokazują, że jedna cząstka może istnieć w dwóch, równoległych światach. To jest jednak wyższa szkoła jazdy, dlatego odpuściliśmy tego typu wykłady w filmie.
D.K.: To była raczej iskra do tego, by całkowicie popuścić wodze wyobraźni na ekranie i pozwolić sobie na odlot. Chyba tak powinno działać sztuka – czerpać z różnych źródeł, a później je miksować, przetwarzać. Wydaje się to bliskie temu, co zrobił Douglas Adams w książce "Autostopem przez galaktykę". Myślę, że jego przepis był taki: szczypta nauki i mnóstwo fantazji.
Przypomina mi się, że była jeszcze jedna śmieszna inspiracja, która wniosła coś do filmu. Któregoś dnia trafiliśmy z głupoty na Amazonie na zakładkę z poradnikami o rozwoju osobistym i samodoskonaleniu. Była tam książka pt.: "Odkryj najlepszą wersję siebie w multiwersum". Kupiliśmy, przeczytaliśmy i mieliśmy kupę frajdy. To najdobitniej pokazuje, z jak różnych miejsc czerpaliśmy pomysły.
A czy wy w ogóle jesteście skłonni uwierzyć, że świat, jaki znamy, jest tylko jednym z ogromnej liczby wielu nieznanych nam wszechświatów?
D.S.: Powiem ci szczerze, że byłbym się w stanie pod tym podpisać. Nie byłoby to raczej dla mnie zdziwieniem, gdyby z niewyjaśnionych powodów okazało się, że moja świadomość jest tylko małą cząsteczką spośród nieskończonej liczby wariantów. To sprawia, że jeszcze bardziej doceniam miejsce, w którym jestem teraz i życie, którym żyję. Nie zaprzątam sobie głowy myśleniem o świecie, w którym pewnie zostałem prezydentem.
D.K.: A mnie się zdaje, że wszyscy w jakimś szczególnym sensie funkcjonujemy w ramach wielkiego multiwersum, jakim jest nasz świat. Każdy tworzy tu niepowtarzalną bańkę, każdy żyje we własnym świecie, co otwiera miliardy różnych sposobów na życie. To wszystko jest wokół nas - możemy to nazwać multiwersum albo chaosem współczesnego świata.
To filozoficzne podejście natychmiast podsuwa na myśl "Matriksa". Film, za którym stała idea, że świat jest bardziej skomplikowany niż nasze prawdy o nim.
D.S.: Trafiłeś w dziesiątkę, bo pierwszy "Matrix" jest naszą wspólną miłością i obsesją. Jak dla mnie to najlepszy sci-fi, najlepszy akcyjniak w historii kina.
D.K.: Pamiętam, jak zobaczyłem ten film po raz pierwszy. Byłem dzieciakiem, nie wpuścili mnie do kina, więc siostra przyniosła do domu piracką kopię. Kasetę włożyłem do naszego odtwarzacza i… nie potrafiłem w ogóle czerpać z tego frajdy! Czułem się bardzo nieswojo, bałem się, zacząłem sobie wmawiać, że nasz świat jest tak skonstruowany. Było w tym jednak coś tak kuszącego, że przewinąłem i zacząłem od początku. Za drugim razem napięcie opadło i oszalałem na punkcie tego filmu!
D.S.: Jak się poznaliśmy, to od razu doszliśmy do wniosku, że oboje uwielbiamy ten typ kin. Które po pierwszym seansie wydaje się przebodźcowane i przyprawia o wymioty, ale z czasem w nas rośnie, aż zaczynamy rozumieć, że wywiera ono na nas przemożny wpływ. To samo zresztą uczucie chcieliśmy uzyskać naszym filmem. Za pierwszym razem może być w nim wszystkiego za dużo, ale za trzecim seansem może uznasz, że to twój ulubiony film!
D.K.: Łączy nas też wrodzona skromność.
Kusi mnie, żeby zapytać, co sądzicie o ostatnim "Matriksie".
D.S.: O czym ty mówisz, prawdziwy "Matrix" jest tylko jeden!
D.K.: Tutaj muszę wtrącić osobistą uwagę: nie zgadzam się i naprawdę kocham tę czwartą część. Wiem, że to popkulturowy śmietnik, bałagan i nadmiar, ale czasem tego od kina potrzebujemy. Spójrz tylko na nasz film – rządzi nim równie piękny chaos.
We "Wszystko wszędzie naraz" dzieją się faktycznie rzeczy przedziwne, kolejne pomysły nakładają się na siebie, wszystko leci na łeb na szyję. Trudno było skupić się równocześnie na tylu elementach historii?
D.K.: To trwało wieki. Scenariusz przepisywaliśmy wielokrotnie, rwaliśmy z niego kartki. Nasz pierwszy draft liczył, uwaga: 246 stron zapisanych po brzegi!
D.S.: Od początku wiedzieliśmy jednak, że będzie to historia o rodzinie. Różne rzeczy na temat tego filmu możemy mówić, ale najszczersza odpowiedź jest taka, że to historia matki, która uczy się z uwagą patrzeć na swoich bliskich w chaosie dnia codziennego. To był fundament. Później każdy z wymyślonych przez nas światów w ramach multiwersum przystawialiśmy do historii rodzinnej i sprawdzaliśmy, co może do niej wnieść. Jest całe mnóstwo zwariowanych pomysłów, których nie wykorzystaliśmy.
D.K.: To miał być miks wiarygodnej historii z najbardziej intensywnym odpałem fantazji. W naszym filmie z jednej strony są potyczki ze sprawami życia codziennego, z drugiej – rozmach, hałas, mordobicie i czysta rozrywka jak z wielkobudżetowych blockbusterów.
Bohaterką filmu jest chińska emigrantka Evelyn, która wraz z rodziną prowadzi mały biznes w USA. Ich pralnia przestaje jednak przynosić zyski, wezwania ze skarbówki zdają się nie mieć końca. Zaczyna się jak zaangażowany dramat społeczny.
D.K.: To wycinek historii mojej rodziny. Urodziłem się w USA, ale moi rodzice emigrowali tam z Hong Kongu i Tajwanu. Kiedy zaczęliśmy pracę nad konceptem multiwersum, zdałem sobie sprawę, jak idealnie pasuje on do tematu migracji. Historia każdej rodziny migrantów, jest przecież historią o próbie budowania nowego życia i szukania dla siebie nowych możliwości w innym kraju.
Zawsze stoi za tym pytanie: "co jeśli…?". Ludzie kwestionują własne wybory. Na tym samym opiera się każde filmowe multiwersum – bohaterowie stykają się zawsze z alternatywnymi wersjami swojego życia, zastanawiają się, kim byliby teraz, gdyby wybrali jakąś inną drogę.
Twoje pokolenie było chyba już w innej sytuacji.
D.K.: Bardzo wiele się zmieniło. Kiedy byłem nastolatkiem, czasem mama mnie strofowała, abym uczył się mandaryńskiego, bo przyda mi się, jak będę musiał wracać do Chin albo Tajlandii. Powtarzała: "nikt cię w Ameryce nie zatrudni, chłopak azjatyckiego pochodzenia niczego tu nie osiągnie".
Dziś jest inaczej. Najważniejsze dla mnie w tej zmianie jest jednak to, że nie ciąży na mnie odpowiedzialność, by jako reżyser o azjatyckich korzeniach pokazywać ludziom, jak wygląda moja kultura, moje dziedzictwo. Wprost przeciwnie, robię kino dziwaczne, odklejone, posklejane z różnych inspiracji. Po prostu – moje.
A jak sądzicie, skąd zainteresowanie kina tematem multiwersum? Zaraz będziemy mieli na ekranach nowego przygody Dr. Strange’a z tym motywem w tytule, niedawno koncept ten był ogrywany w Spider-Manie. Przykłady można mnożyć: serial "Sliders – Piąty wymiar", "Efekt motyla" z Ashtonem Kutcherem.
D.S.: To chyba kwestia filozoficznej podszewki. Kino SF uchodziło kiedyś za niepoważne, jego tematyka sprowadzana była do kilku błahych zagadnień. Nagle, również za sprawą multiwersum, gatunek ten stał się bardziej inspirujący dla widza, ale zaczął też oferować coraz więcej jeśli chodzi o artystyczną eksplorację. Spójrz tylko na scenariusze Charliego Kaufmana. Na "Ludzkie dzieci" Alfonso Cuaróna.
D.K.: Albo na animacje, które robił Satoshi Kon.
D.S.: To pokazuje, że kino SF i motyw multiwersum są jak naczynie, do którego wlać można najróżniejsze rozważania – te poważne, i te najbardziej błahe. Na tej bazie możesz zrobić film, który podskórnie będzie historią o problemie migracji, kryzysu w rodzinie, zaburzeń psychicznych. Równie dobrze może być to podstawą do gwiazdorskiego kina akcji.
No właśnie, aby nie utonąć w nadmiarze poważnych odczytań, zaznaczmy, że wasz film to kino sztuk walki. Cała obsada wygląda, jakby zdobyła najwyższe stopnie kung-fu.
D.K.: Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek inny mógł zrobić ten film z nami. Jak sam mówisz, jest to film kung-fu, aktorzy musieli ruszać się przed kamerą w sposób, który do złudzenia przypomina prawdziwą walkę. Stephanie Hsu była tancerką na Broadwayu, miała silne, wyćwiczone ciało. Ke Huy Quan ma czarny pas w taekwondo, o czym nie każdy wie. Michelle Yeoh to… Michelle Yeoh, jest perfekcyjna! Jamie Lee Curtis grała za to przez lata w horrorach typu "Halloween", więc aktorstwo oparte stricte na fizyczności nie jest jej obce.
D.S.: Główny cel był taki, aby w scenach akcji twarze aktorów nie kryły się za kaskaderami, ani za trzęsącą się kamerą. Powód, dla którego klasyki hongkońskiego kina akcji, są tak ekscytujące, wynika z tego, że patrzymy na ludzi, którzy naprawdę potrafią się bić.
Z drugiej strony, myślę, że chodziło nam też o aktorów, którzy podejmą ryzyko i będą w stanie przełamać swój wizerunek. Jeden z dziennikarzy po premierze zapytał mnie, które wcielenie Michelle spośród wszystkich w tym multiwersum lubię najbardziej.
Powiedziałem, że najciekawsza jest jako Evelyn – właścicielka pralni, zmęczona życiem żona i matka. To dlatego, że w głowie mamy piękną, posągową Michelle Yeoh. Nagle zobaczyłem jej ludzkie oblicze. Nie była to ta sama uładzona twarz, ale przeciętna, przemęczona, emocjonalnie rozchwiana, jakich wiele na ulicy.
Pod koniec filmu jej bohaterka stwierdza, że "najmniejsze decyzje są w stanie stwarzać nasz świat od nowa". Czy takie drobiazgi odcisnęły się na waszym życiu zawodowym?
D.S.: Wiele razy. Nasza kariera to istne dzieło przypadku! Poznaliśmy się na letnim obozie, gdzie pracowaliśmy jako opiekunowie i uczyliśmy dzieciaki robić filmy. Tam wpadliśmy na siebie, zostaliśmy przyjaciółmi. Potem dowiedziałem się, że Dan miał z tego zrezygnować – gdyby to zrobił pewnie dziś byśmy tu nie siedzieli, każde z nas byłoby w innym miejscu.
D.K.: Przypadek polega też na tym, że wcale nie miałem iść do szkoły filmowej! Chodziłem na zajęcia z biznesu, mogłem zostać, o ironio losu, księgowym jak bohaterka grana przez Jamie. Przez całe swoje życie nie byłem tak nieszczęśliwy jak tam, więc pewnego dnia rzuciłem szkołę i postanowiłem, że pójdę na reżyserię.
D.S.: Widzisz, gdybyś na zajęciach z biznesu spotkał równie dobrego przyjaciela, to chodziłbyś dziś z aktówką!
Wszyscy postrzegają was jako zgrany i nierozłączny duet. Dwóch reżyserów razem na planie – czy to w ogóle możliwe?
D.K.: Zawsze mówimy, że to praca w systemie zmianowym – ja stresuję się przy pisaniu scenariusza, Daniel nie śpi po nocach, kiedy wchodzimy w etap preprodukcji. Na planie stresujemy się po równo, ale każdy czymś innym. A poważnie mówiąc – za każdym filmem stoi wycieńczający proces, który zabiera człowiekowi kilka lat z życia. Dobrze mieć obok siebie kogoś, kto będzie trwał w tym razem z tobą.
D.S.: Są artyści, którzy potrafią zamknąć się w domu i tworzyć wielką sztukę. Ja tak nie mam – kocham pracować z przyjaciółmi, wymieniać się na gorąco opiniami i durnymi pomysłami. Tak było z filmem "Człowiek-scyzoryk". Daniel przyszedł do mnie któregoś popołudnia z pomysłem na opowieść o człowieku, który ucieka z "bezludnej wyspy" na… pierdzących zwłokach.
Było to do bólu głupie, ale szybko zaczęliśmy dokładać do tego kolejne klocki i rozwijać stany emocjonalne bohaterów. Dzięki temu prosty pomysł zaczął działać między wysokim a niskim rejestrem, okazało się to niezwykle uniwersalne. Jak w życiu, które składa się przecież z niepasujących do siebie elementów, losowo wybranych. Kilka lat później ludzie wychodzili z kina ze łzami – przez śmiech i wzruszenie.
Daniel Kwan i Daniel Scheinert – znani jako duet Daniels. Karierę zaczynali jako twórcy teledysków, realizowali klipy m.in. dla Foster the People, The Shins i Tenacious D. W 2016 r. nakręcili debiut fabularny pt. "Człowiek-scyzoryk" z Paulem Dano i Danielem Radcliffem w rolach głównych, za który otrzymali nagrodę za reżyserię na festiwalu Sundance. Drugim filmem duetu jest "Wszystko, wszędzie, naraz" (2022). Film został wyprodukowany przez studio A24, jego premiera odbyła się na festiwalu South by Southwest (SXSW).