"Eli": horror Netfliksa podzielił widzów. Powinien się skończyć 30 minut wcześniej
Problemem "Eli" nie jest to, że jest za długi, ale ostatnie pół godziny to po prostu koszmar. W przypadku horroru może to brzmieć jak zachęta, niestety jest całkowicie na odwrót. Kuriozalny zwrot akcji kompletnie rujnuje dobrze zapowiadającą się historię.
Film reklamowany jako dzieło producentów "Nawiedzonego domu na wzgórzu" i "Gry Geralda" zapowiadał się znakomicie. Oba wcześniejsze tytuły z gatunku kina grozy zebrały bardzo wysokie oceny (ponad 90 proc. na Rotten Tomatoes), więc abonenci Netfliksa mogli zacierać ręce na kolejną perełkę. Zachętą miał być też udział Sadie Sink, nastoletniej gwiazdy "Stranger Things". Kilka dni po premierze o "Eli" jest ciągle głośno w sieci. I choć niektórzy zachwycają się niespodziewanym zwrotem akcji i pomysłowością scenarzystów, to dominują dosadne głosy rozczarowania.
W mediach społecznościowych i profesjonalnych recenzjach można znaleźć mnóstwo zgodnych opinii, że ostatnie pół godziny z trwającego raptem 98 min. filmu to najgorsze, co się mogło tu wydarzyć. Niestety, muszę się podpisać pod tym twierdzeniem, bo "Eli" po odkryciu wszystkich kart kompletnie zmarnował potencjał.
Cisza przed burzą
Tytułowy Eli (Charlie Shotwell) cierpi na chorobę autoimmunologiczną, która - jak zauważa jedna z bohaterek – przypomina uczulenie na świat. Eli żyje jak pod kloszem – śpi w szczelnie zamykanym namiocie, oddycha wyłącznie filtrowanym powietrzem, a kiedy wychodzi z domu, zakłada skafander, bez którego skóra chłopca zapłonęłaby żywym ogniem. Rodzice (Kelly Reilly i Max Martini) robią wszystko, by pomóc synowi. Kiedy więc na horyzoncie pojawia się doświadczona lekarka prowadząca klinikę dla dzieci podobnych do Elia, stawiają wszystko na jedną kartę i decydują się na kontrowersyjną terapię.
Stara posiadłość przerobiona na ultranowoczesną klinikę od razu przywodzi na myśl nawiedzone domy. Wrażenie, że w tych murach kryje się mroczna tajemnica, potęguje dziwne zachowanie pani domu, dr Horn (Lili Taylor) i jej dwóch pielęgniarek. W klinice nie powinno być nikogo oprócz tej trójki, chorego chłopca i jego rodziców. Ale jak na dobry horror przystało, prawda jest o wiele bardziej złożona, niż może się wydawać.
UWAGA! OD TEGO MIEJSCA ZACZYNAJĄ SIĘ MNIEJSZE I WIĘKSZE SPOJLERY. A TAKŻE ROZWAŻANIA NA TEMAT ZAKOŃCZENIA FILMU.
Eli poddany eksperymentalnej terapii zaczyna stopniowo odkrywać prawdę o klinice. Trafia na ślady poprzednich pacjentów, dostrzega makabryczne dzieci, które dr Thorn tłumaczy halucynacjami. Do tego wszystkiego dochodzi Haley (Sadie Sink), mieszkająca nieopodal dziewczyna, która umacnia Elia w przekonaniu, że pani domu cały czas go okłamuje.
Przez 2/3 filmu tworzy to spójną, przekonującą całość. Nie można się oderwać i w wielkim napięciu czeka się na trzeci akt, który bierze pieczołowicie budowany nastrój… i miażdży motywem quasi-egzorcyzmów wykonywanych przez zakonnice działające pod przykrywką. Eli ma być ich kolejną ofiarą, jednak to nie zakonnice udające personel medyczny są tutaj czarnymi charakterami.
Widz dostaje obuchem w łeb, kiedy wychodzi na jaw, że Eli i jego poprzednicy to dzieci diabła. Tak samo jak rudowłosa Haley, która z sobie tylko znanych przyczyn nie pomagała rodzeństwu w oswobodzeniu się z rąk bezlitosnych zakonnic. Kobiety łączą pseudochrześcijańskie rytuały z genetyką, a ostatecznie i tak sięgają po sztylet ukryty w krucyfiksie, który "uzdrawia dusze" cierpiących dzieci.
Może pozbywanie się rodzeństwa było Haley na rękę, bo chciała zostać jedyną córką szatana? Ale jeśli tak, to czemu na końcu Haley i Eli wyruszyli razem w daleką podróż do prawdziwego tatusia? "Eli" nie udziela odpowiedzi na mnóstwo kuriozalnie brzmiących pytań. Trudno się temu dziwić – rewelacje zaprezentowane przez ostatnie pół godziny, choć bardzo efektowne, to absurd i groteska. Tanie chwyty mające zaszokować widza za wszelką cenę. Dziury fabularne, naiwne rozwiązania - deus ex machina w najgorszym wydaniu.
Pozory mylą
Po godzinie seansu siedziałem w napięciu i nie mogłem się doczekać rozwiązania zagadki. Może Eli rzeczywiście miał halucynacje, a jedną z nich była rudowłosa dziewczyna mówiąca mu o kłamstwach lekarki? Chciałem się tego dowiedzieć i niczego nie brałem za pewnik. Podobnie miałem z "Autopsją Jane Doe", która – ku mojemu zdziwieniu – została napisana przez współscenarzystę "Eli".
W "Autopsji…" rozczarował mnie fakt, że historia zapowiadająca znakomity thriller w końcówce dorzuciła motywy paranormalne, które kompletnie zmieniały odbiór filmu. "Eli" od początku sugerował, że jest horrorem ze złem wymykającym się ludzkiemu poznaniu. Ostatecznie będzie jednak zapamiętany przez pryzmat zakończenia, które nie miało prawa się udać, a jednak ktoś postanowił to nakręcić.