Ewa Bukowska rozwiodła się z mężem po 20 latach. "Zamknęłam firmę pod nazwą rodzina"
To nie jest łatwa branża dla kobiet. Kiedy zabierałam się za ten projekt, byłam traktowana jak partyzant, którego spuszczono na spadochronie na szczelnie ogrodzone terytorium. Byłam intruzem, na którego trzeba mieć oko. Czysta klasyka - mówi WP Ewa Bukowska, reżyserka i scenarzystka filmu "53 wojny".
19.10.2018 | aktual.: 23.10.2018 11:34
Mateusz Demski: "53 wojny" to opowieść o traumie wojny. Skąd w tobie to zainteresowanie?
*Ewa Bukowska: *Zawsze dziwi mnie, kiedy słyszę, że tym tematem porwałam się na coś niebywale trudnego. Nigdy nie podjęłabym się czegoś, co mogłoby mnie przerosnąć. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tematy konfliktów zbrojnych, czy ogólnie – konfliktów, zawsze były mi bliskie. Nie umiem powiedzieć skąd wzięła się wrażliwość na te tematy, ale wojna jakoś organicznie zawsze mnie interesowała. Kiedy miała czternaście lat – w kinach pojawił się "Czas Apokalipsy". Widziałam ten film dokładnie tyle razy, ile wyświetlano go w kinie. Zupełnie nie przypominałam osoby zainteresowanej wojną w Wietnamie. Miałam koczek na głowie, chodziłam na lekcje baletu. I codziennie po tych zajęciach biegłam na film Coppoli.
Ale nie powiesz mi, że z tym przekonaniem nie kusiła cię wielkie kino wojenne? Myślałaś sobie: jako reżyserka zacznę z kopyta – gwiazdorska obsada, plenery, zdjęcia, ścieżka dźwiękowa.
Nie. Było minęło – takiego kina już się nie robi. Nie chodzi tylko o kwestie finansowania, po prostu trudno widzowi znieść podobny metraż. Dzisiaj lepiej sprzedaje się dziesięć odcinków serialu. Żyjemy w czasach, kiedy oglądamy i myślimy skrótem. Długie epickie historie, widz lepiej jest wstanie przyswoić, jeśli podamy mu je w formie serii, niż filmu kinowego. Kino w którym opowiada się historię kilkoma bohaterami, z mojego punktu widzenia, dystansują widza. Dlatego szukając formy by opowiedzieć historię, powołuję się na doświadczenia jednostki – w przypadku "53 wojen" koncentruję się na bliskich, którzy z konsekwencjami wojny borykają się samotnie. Czekając.
Czyli dokładnie jak Grażyna Jagielska. Nigdy nie bałaś się odpowiedzialności, że opowiadasz o ludziach żyjących?
To jest niewątpliwie odpowiedzialność. Ale sprostujmy – moja bohaterka nie jest Grażyną Jagielską, której autobiograficzna książka "Miłość z kamienia" była punktem wyjścia dla mojego filmu. Na początku faktycznie napisałam wierną adaptację, ale szybko wyrzuciłam ją do kosza.
Dlaczego?
Wspólnie z Grażyną i Wojtkiem uznaliśmy, że lepiej tę historię napisać na nowo, korzystając tylko z niektórych wątków. W pewnym sensie było to doświadczenie wyzwalające. Nie musiałam się przed nikim spowiadać, ale oczywiście wiedziałam, że nie obejdzie się bez porównań, które dla Grażyny i Wojtka mogą okazać się bolesne. Dlatego powstały zupełnie inne postaci, z innymi osobowościami. Wojtkowi Jagielskiemu wciąż należy się odrębny portret w kinie. Może właśnie w postaci serialu o korespondencie wojennym? W końcu to również ciekawa postać.
Brzmi to trochę tak, jakbyś miała z nim osobistą sprawę.
Z Wojtkiem, ale przede wszystkim z czasem, w którym powstawały jego reportaże. Lata 90. były pierwszym etapem tworzenia się nowej Polski. Okres transformacji przypada na moją młodość, czyli czas, kiedy odkrywałam samą siebie. Temu wszystkiemu towarzyszył oczywiście Wojtek i jego relacje z wojny z Afganistanu czy Czeczeni. Scena, w której bohaterka patrzy na zdjęcie męża na przystanku autobusowym, to wynik mojego wspomnienia. Tak samo było z wykorzystaniem audycji Tomka Beksińskiego – to facet, który był częścią mojego życia. Słuchanie w owym czasie jego audycji w Trójce było jak oddychanie. Budziłam się z nimi, zasypiałam, dzieliłam każdą wolną chwilę. I on tam zawsze był. A ja byłam z nim obecna do samego końca, kiedy żegnał się w swojej ostatniej audycji – 24 grudnia 1999 r.
Skoro wychowałaś się na reportażach korespondenta wojennego, to dlaczego zdecydowałaś się akurat na perspektywę jego żony? Zaskoczyło mnie, że wymiar wojny, który opisujesz, sprowadza się do obserwacji niejako z zewnątrz.
Taka perspektywa to wciąż kropla w morzu ekranowych potrzeb. O ile znakomita większość filmów koncentruje się na mężczyznach przebywających na froncie, o tyle nie opowiada się o wojnie, która wdziera się do bloków na Ursynowie. Nie wiem, czy którykolwiek reżyser, zdecydował się skierować kamerę na kobietę, której ugruntowaną funkcją społeczną jest kuchnia, zakupy, pieluchy, szkolne zebrania, przez co staje się niespełnionym człowiekiem. Zresztą to poczucie oraz lęk o życie partnera, zaprowadza moją bohaterkę na oddział szpitala psychiatrycznego, gdzie przebywa razem z żołnierzami, którzy z afgańskiego frontu przywieźli chorobę, zespół stresu bojowego – PTSD. Gdy Magda Popławska przygotowywała się do roli Anki, próbowałyśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak można funkcjonować w tak pompowanym uczuciu. Czy nasza bohaterka robi to z miłości? Czy może już tylko żyje obsesją Witka w oczekiwaniu na jego powrót lub informacje o śmierci? W zamian znalezienia odpowiedzi, stale porównuje się do męża, którego śmiało można nazwać człowiekiem wybitnym.
To niebezpieczne. Na przykład: życie u boku takiego człowieka skazuje nas na jego łaskę i niełaskę. Padają słowa – kompromis, zależność, uległość.
To wymaga szczególnej strategii. Trzeba zrozumieć, że dzieli się życie z osobą wyjątkową i podjąć próbę stworzenia odpowiednich warunków czy pola do życia. Niewątpliwie łatwo popaść przy tym w skrajności. Z jednej strony można próbować wpływać i ograniczać takiego partnera, ale nie jest to manewr właściwy. To raczej droga donikąd. Z drugiej strony złożenie samej siebie w ofierze, niesie jeszcze większe emocjonalne spustoszenie.
Powiedziałaś kiedyś, że twoja bohaterka jest współczesną Penelopą.
Tak, cytując słowa piosenki, której nie znoszę – "bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać". Kobiety od pokoleń buntują się przeciwko takiemu myśleniu, ale nadal nie są w stanie wyjść z zaklętego kręgu poddania – nie potrafiąc przekroczyć bariery bycia zależnym od kogokolwiek czy czegokolwiek. Ten proces jeszcze się nie dokonał. Zdaje sobie sprawę, że jako kobiety, napotykamy znacznie więcej przeszkód, ale to nie powód, by wywieszać białą flagę. Wprost przeciwnie. Pamiętajmy, że tylko samostanowienie w pełni określa człowieka w społeczeństwie. Odpowiedź na pytania: kim jesteś, po co jesteś i co jest dla ciebie najważniejsze. Zdecydowanie jestem za rewolucją. I za podejmowaniem trudnych decyzji.
Wybacz pytanie, ale ty też zdaje się przeżyłaś podobną życiową rewolucję. Rozwód po kilkunastu latach chyba nie przyszedł łatwo?
To prawda. Zamknęłam firmę pod nazwą rodzina. Tyle że czasem rozstanie bywa wzajemną pomocą, szczególnie, kiedy ludzie pobierają się w wieku dwudziestu lat. Później każdy idzie w innym kierunku, a związek staje się wzajemnym ograniczeniem.
Wracając do twoich bohaterów – w tym wszystkim są jeszcze dzieci. Macierzyństwo to dawanie cząstki siebie kosztem aspiracji, planów. Wymaga często rezygnacji z marzeń.
Doskonale to rozumiem. Sama najpierw musiałam wychować dzieci, żeby móc zabrać się za reżyserię. Kiedy pojawiły się moje dzieciaki nastąpiła koncentracja tylko na nich – włączyła się odpowiedzialność, a jak wiadomo nie może być chyba silniejszego uczucia niż miłość do własnych dzieci. Dzień myli się z nocą, czasem się zasypia, czasem nie. Innym razem leży się pod łóżkiem na materacu w szpitalu, ratuje życie. Zaprowadza do przedszkola, później szkoły. To dlatego, kiedy na castingu pojawiła się Magda Popławska w ciąży, szybko podjęłam decyzję i postanowiłam na nią zaczekać.
Wzruszająca, matczyna solidarność. Wyobrażam sobie, że to nie jedyna wasza zależność, która pomogła sprostać temu aktorskiemu wyzwaniu.
Długo rozmawiałyśmy. I zauważyłam, że podobnie współodczuwamy, podobnie łatwo opowiadamy emocjami. Wyjątkowa praca. Ale oprócz tego, że jest perfekcyjną aktorką, ma jeszcze jedną, nieprzecenioną wartość dodaną – jest po prostu wspaniałym człowiekiem. Z głęboką empatią niespotykaną pokorą.
Aktorskie doświadczenia musiały być pomocne w pracy reżyserki.
Dzięki nim wiedziałam, czego potrzebuje aktor. Ale sama nigdy nie czułam się dobrze w tym zawodzie. Nigdy nie uległam magii Szkoły Teatralnej, jak inni studenci. Tym samym nie mam wrażenia, że ukończyłam studia. Tak naprawdę niewiele się tam nauczyłam, niczego nie zrobiłam dla siebie. Później nie miałam wyboru – musiałam traktować aktorstwo jako zawód, nawet chciałam to polubić i zacząć wykonywać z radością. Tylko w przeciwieństwie do moich koleżanek nigdy nie czułam przy tym euforii, ponieważ nigdy nie trafiłam też na reżysera, który potrafiłby do mnie mówić. Pamiętam, że przed zdjęciami do "53 wojen" spotkałam się z pewnym zaprzyjaźnionym znanym reżyserem, który dał mi szybką lekcję reżyserii. Powiedział: "nie ruszasz się sprzed podglądu. Interesuje cię tylko, to co widzisz na ekranie". Wyszłam i powtarzałam sobie. Ewa, nie ruszasz się z pod podglądu. Tylko, że kiedy wróciłam na plan, natychmiast o tym zapomniałam. Pierwsze, co zrobiłam, to zerwałam się z miejsca i pobiegłam do Magdy. Pracując z aktorem muszę być blisko – muszę być z nim, muszę do niego mówić. Tylko wtedy mam pewność, że ujęcie jest dobre.
No tak, domyślam się, że mężczyźni próbują wywrzeć wpływ na swoje koleżanki po fachu. Traktują cię poważnie?
To nie jest łatwa branża dla kobiet. Myślałam, że spotkam się z odrobinę większym… profesjonalizmem. Że film, to jednak dziedzina sztuki i tylko to zobowiązuje. Tymczasem okazało się, że jestem partyzantem, którego zrzucono na spadochronie na szczelnie ogrodzone i nieoświetlone terytorium. Stałam się intruzem, na którego trzeba mieć oko. Tak więc klasyka. Niestety, ale wciąż tkwimy w schemacie w którym reżyserce, a zwłaszcza byłej aktorce, stawia się zapory z nadzieją, że nie będzie mogła ich sforsować. Musiałam stoczyć wiele bitew na dosłownie każdym etapie pracy nad tym filmem – zderzać się z sytuacjami prowokowanymi nie tylko przez mężczyzn, ale również przez kobiety, które próbując mnie ograniczać, tak naprawdę ograniczają same siebie.
Myślę, że coraz częściej filmy reżyserek spotykają się z takim traktowaniem. Pewnie zastanawiałaś się, czy jako mężczyzna miałabyś łatwiej.
Oczywiście. I doszłam do wniosku, że nie musiałabym się tak zmagać. Ale to nie znaczy, że "53 wojny" są feministycznym manifestem czy formą krucjaty. Nie chcę ani użalać się nad sobą, ani udowadniać czegoś światu. Skończyłam 50 lat, dlatego marzę tylko o jednym. Żeby robić swoje – coś, co daje mi największą satysfakcję.
Ewa Bukowska – polska reżyserka, scenarzystka i aktorka urodzona w 1966 r. w Aleksandrowie Kujawskim. Zagrała m.in. w "Lecie miłości" Feliksa Falka oraz "Warsaw Dark" Christophera Doyle'a. Jej krótki metraż "Powrót" zaprezentowano na Warszawskim Festiwalu Filmowym, a "53 wojny" w Karlowych Warach.