"Godzilla vs Kong", czyli walcząc na zgliszczach. Dla takich filmów kina powinny stać otworem [RECENZJA]
Parafrazując slogan z reklamy rozpuszczalnej gumy do żucia, każdy ma swoje filmowe uniwersum, Godzilla z Kongiem też. Do tej pory bywało z nim różnie, raz troszkę lepiej, raz sporo gorzej, ale ostateczne starcie tytanów popkultury musiało skończyć się hukiem, nie skamleniem.
Za małolata biegałem do wypożyczalni niemal codziennie, ściągając z półek kolejne kasety z filmami o Godzilli, aż opróżniłem to źródełko do ostatniej kropli. Proszę się nie obawiać, nie będzie tu żadnych rozwlekłych kombatanckich opowieści, jedynie zarysowuję pewien kontekst osobisty, bo za swoiste domknięcie owego cyklu uznaję rok 2019.
Wtedy to, po wyjściu z kina, umęczony niemiłosiernie dwoma godzinami bijatyki między gigantycznymi potworami, uznałem, że nasyciłem się blockbusterami na całe życie i rezygnuję z ich oglądania, a przynajmniej mocno je ograniczam. Ale przyszedł ostatni dzień pandemicznego marca, objawił się kolejny odcinek przygód Godzilli, to usiadłem i obejrzałem. I choć to bzdura piramidalna, nie żałuję.
Przerażająca jaszczurka z Wysp Galapagos. Wygląda niczym Godzilla
Nie chodzi bynajmniej o to, że ogromna małpa mocuje się tu z ogromnym jaszczurem, bo przecież dokładnie po to idzie się do kina lub siada przed telewizorem, ale po kolei.
Rzecz dzieje się pięć lat po zdarzeniach z poprzedniej odsłony filmu o Godzilli i kilkadziesiąt po wizycie żołnierzy na zamieszkiwanej przez Konga wyspie. Przez ten czas sporo się wydarzyło.
Król zaprzyjaźnił się z dziewczynką zdolną komunikować się z nim językiem migowym, której przyszywana mama kieruje zespołem badawczym opiekującym się podstarzałym gigantem. Drugi bohater tego bombastycznego spektaklu, jak i inne potwory, zwane Tytanami, zniknął gdzieś pod powierzchnią oceanu i ma pod ogonem to, co dzieje się na lądzie. Do czasu.
Godzilla bowiem zaczyna szaleć i niszczy nowoczesny kompleks badawczy, co jest przyczynkiem do ukucia przez globalną i złowieszczą korporację (a bywają inne?) planu przebicia się do środka Ziemi i znalezienia tam źródła energii.
Nie zdradzę, jak jedno łączy się z drugim, bo jest to rdzeń fabuły, ale dość powiedzieć, że za przewodnika w tej wyprawie ma im posłużyć Kong. Ku naszej uciecze, teoria i praktyka mówi, że jeśli jeden Tytan wyczuje drugiego, to, nie bacząc na nic, ruszy stawić mu czoło. Uff.
Niby tego sporo, ale, uwierzcie, wszystko to domyka się jako tako w trzy kwadranse, potem jest już tylko głośne łubudu. Co więcej, postaci ludzkie są papierowymi wycinankami, których zadaniem jest popchnąć intrygę do przodu i potem prędko wycofać się na dalszy plan, zostawiając więcej miejsca okładającym się piąchami (i łapami) tytułowym potworom. A o ile fabuła bywa szalenie głupkowata nawet jak na standardy hollywoodzkie, to sam spektakl jest doprawdy pierwszorzędny.
Nie oszukujmy się, nikt nie oczekiwał od filmu pod tytułem "Godzilla vs. Kong" dramatu psychologicznego, lecz gdyby, na przykład, wyrzucić praktycznie wszystkie sceny ze znaną z poprzedniej odsłony Madison Russell (w tej roli znana ze "Stranger Things" Millie Bobby Brown), która, razem z kumplem nerdem oraz specem od teorii spiskowych, węszy, co też ukrywać może korporacja Apex, nawet byście nie zauważyli, że czegokolwiek brakuje. I mówię to z całą odpowiedzialnością. Poza bodaj jednym momentem pod koniec filmu, ich rola nie ma żadnego znaczenia dla historii, nie są ani obserwatorami, ani uczestnikami zdarzeń per se, lecz zapychaczami czasu ekranowego.
Czepiam się tego, co mogę ujawnić, ale film Adama Wingarda, do niedawna reżyserującego głównie niskobudżetowe, ale nieodmiennie znakomite horrory, co i rusz zachęca do choćby delikatnej lobotomii, bo bez wyłączenia myślenia zabawy tutaj nie uświadczymy. Ba, powiem nawet, że wszystko jest tu niepotrzebnie przekombinowane, a przecież, żeby kazać Godzilli i Kongowi walczyć, wystarczyłby byle pretekst.
To powiedziawszy, uważam, że pojedynki są zainscenizowane i zrealizowane perfekcyjnie. To absolutna blockbusterowa ekstraklasa i widz nie doświadczy tu ani chwili nudy. A im całość staje się durniejsza, tym film lepszy. Kong skaczący sobie po okrętach wojskowych, jak dziecko po kamieniach? Jest. Godzilla przepoławiająca swym promieniem z paszczy hongkońskie, świecące się jak choinki drapacze chmur? Jest. Iście zapaśnicze chwyty, jakimi obaj panowie rozprawiają się ze swym wspólnym wrogiem? Są.
Batalie tych półboskich stworzeń częstokroć filmowane są z perspektywy pierwszoosobowej, co daje iluzję obcowania z atrakcją z parku rozrywki. Wingard faktycznie przenosi oglądającego do samego centrum wydarzeń i nie jest to pusty frazes. Naprawdę wybornie udały się te wszystkie piruety, jakie kamera kręci pośród latającego gruzu. Powraca na moment szczera tęsknota za dużym, kinowym ekranem.
Finał sugeruje, że to koniec tej tetralogii, jej prawdziwe domknięcie i chyba dla serii lepiej, aby tak pozostało, mimo całej mojej sympatii dla Konga i Godzilli. Wydaje się, że wszystko zostało już opowiedziane, a te cztery filmy upychają do kupy komplet opowieści z wypożyczanych przeze mnie przed laty kaset.
Oczywiście o wszystkim zadecyduje pieniądz, nie serce, lecz zmęczonym gigantom przydałaby się chwila odpoczynku. Mnie przerwa od tzw. blockbusterozy zrobiła dobrze.
Film zadebiutował 24 marca na rynku azjatyckim. 31 marca pojawił się w kinach amerykańskich oraz w niedostępnym na razie w Polsce serwisie HBO Max.