Grzechy show-biznesu. Popławska: Patrzę na nasz film i przeraża mnie to
- Widać, że bohaterowie mocno zgrzeszyli. Sprzedali się za pieniądze, są zakłamani, a do swoich grzechów nie chcą się przyznać - mówi w rozmowie z WP Aleksandra Popławska, aktorka "The End". Filmu, który ma obnażać prawdę o show-biznesie.
Magda Drozdek: "The End" to reżyserska fantazja czy komentarz do prawdziwego polskiego show-biznesu?
Aleksandra Popławska: Trudno mi utożsamić się z show-biznesem. Mam wrażenie, że nie jestem w tym świecie "stałym bywalcem". Rzadko bywam "na salonach" biznesowych. Mój świat częściej dotyczy sztuki niż biznesu. Jeśli świat show-biznesu wygląda tak jak w filmie "The End", to cieszę się, że trzymam się z daleka.
Czyli jak wygląda?
To świat ludzi, którzy zajmują się tylko i wyłącznie karierą. Ludzi, którzy chcą błyszczeć 24 godziny na dobę, a ich zawód to czysty biznes. Przede mną dwa filmy: jeden artystyczny, a drugi z potencjałem komercyjnym. Przygotowuję się do nich z takim samym zaangażowaniem. Jadę na plan, robię, co mogę, żeby dobrze się przygotować. Teatr, film i serial to dla mnie przede wszystkim sztuka i pretekst do artystycznego rozwoju czy poszukiwań. Wracam do domu, a potem idę na premierę i tyle mojego udziału w show-biznesie.
Zobacz też: Paulina Gałązka: "Nas aktorki nazywa się histeryczkami, gdy wyznaczamy swoje granice"
"The End" reklamowany jest jako produkcja, która obnaża prawdę o celebrytach. Punktujecie hipokryzję gwiazd?
Punktujemy przede wszystkim tę wieczną gonitwę za kasą i sukcesem. Staramy się, żeby dla widza wybrzmiało to, że sukcesem nie są pieniądze, kontrakty i biznes, a np. dobra relacja z dzieckiem czy bliskimi oraz to, że nie powinniśmy być uzależnieni od bycia na szczycie. Sukcesem może być to, że potrafimy się w każdej chwili "wylogować" z systemu i wyjechać na wakacje.
Zaskakujesz, bo wiele osób powiedziałoby, że nie da się nie być w show-biznesie, gdy pracuje się jako aktor czy aktorka. Że nie da się nie bywać…
Wielu się udaje i ja z nich biorę przykład. Robię swoje, a na ścianki chodzę wtedy, kiedy "muszę", czyli gdy promuję jakiś film. Na imprezy branżowe też chodzę wtedy, gdy jestem w jakimś stopniu związana ze sprawą.
Jest presja, żeby być bardziej w "showbizie"? Być postacią, która reklamuje mnóstwo produktów, rozdaje kody rabatowe na suplementy i nowe ciuchy?
Ja jej nie odczuwam. Są tacy, którzy to robią w mniejszym czy większym stopniu. Nie oceniam nikogo. Niech każdy robi to, co czuje. Ja balansuję na granicy. Jeśli już coś polecam, to to, co sama uznam, że jest dobre i warte polecenia. A jeśli kosmetyki, to takie, których sama używam i wiem, że firma zachowuje ważne dla mnie eko standardy. Jestem ambasadorką marki kosmetyków, które lubię i wiem, że są dobre.
Z tego dystansu, o którym mówisz, widać grzechy show-biznesu?
Film je świetnie pokazuje. Widać, że bohaterowie mocno zgrzeszyli i każdy ma coś za uszami. Sprzedali się za pieniądze, są zakłamani, a do swoich grzechów nie chcą się przyznać. Ja w swojej pracy zawodowej nigdy nie stawiałam na pierwszym miejscu pieniędzy. Oczywiście "Pecunia non olet", jak mówi łacińska sentencja, one są ważne, są nagrodą za to, co dobrze zrobiłam, zapewniają byt i spokój, ale nie stanowiły nigdy priorytetu.
Patrzę na nasz film i przeraża mnie, że bohaterowie tak rozpaczliwie gonią za pieniądzem i za karierą, za wszelką cenę chcą być na szczycie, a przecież życie składa się z sukcesów i porażek i na tych ostatnich uczymy się najwięcej.
THE END - Aleksandra Popławska - w kinach od 20 sierpnia
Jak było u ciebie?
W tym zawodzie są wzloty i upadki, trzeba się na to przygotować. Miałam piękny początek. Gdy byłam młodą aktorką, dostałam angaż już na czwartym roku studiów. Potem straciłam pracę na parę lat i w tym czasie najwięcej się nauczyłam. Ten "kop" dodał mi skrzydeł. Pokazał, że nic nie jest dane raz na zawsze, że muszę przede wszystkim liczyć na siebie i od siebie wymagać najwięcej. Trzeba być twardym psychicznie i dużo pracować, żeby w tym zawodzie się utrzymać.
Film pokazuje, że ta sinusoida jest przerażająca dla wielu osób. Im bliżej "dołka", tym większe przerażenie, że się już nie wróci na "szczyt". W tobie też był taki strach?
Lęk jest zawsze. Nasz zawód w dużej mierze opiera się na rywalizacji, musimy iść na casting i go wygrać, bo rola jest jedna. Wiosną, gdy przegrałam castingi, na które byłam zaproszona, oczywiście zastanawiałam się, jak długo będę bez pracy. Strach jest, ale trzeba nad nim zapanować i znaleźć sobie alternatywę. Ja tak robię.
Moja bohaterka z "The End" tej alternatywy nie ma. Jest zamknięta sama w czarno-białym domu z czarno-białym psem. Nie ma rodziny i prawdziwych przyjaciół. Przyjaźni się tylko z tymi, którzy mogą jej coś dać zawodowo. Jest rozżalona, bo nie jest już tak młoda jak bohaterka grana przez Paulinę Gałązkę. Nie może się pogodzić, że została wyrzucona na margines zawodowy. Nie może się pozbierać, jest nieszczęśliwa.
Mam wrażenie, że w słowach twojej bohaterki wybrzmiewają żale wielu polskich aktorek i aktorów: ocenianie – jak ona to mówi – "z perspektywy tyłka", brak ról dla dojrzałych kobiet…
To odnosi się w ogóle do naszego społeczeństwa, choć fakt – w dużej mierze można to przełożyć na problemy aktorek i aktorów. Danuta Szaflarska miała tak zwany "przestój w zawodzie" przez wiele, wiele lat. I nagle, gdy skończyła lat 90, zagrała swoją życiową rolę w kultowym filmie "Pora umierać".
W produkcjach filmowych widać wyraźnie, że kino ciągle jeszcze jest zdominowane przez mężczyzn. Mało jest bohaterek, zwłaszcza w średnim wieku lub starszych, które prowadzą historię, grają główne role. Jestem świeżo po festiwalu filmowym Dwa Brzegi i zauważyłam jeszcze jedną rzecz. W kinie zagranicznym, np. włoskim czy francuskim, inaczej opowiada się o kobiecych postaciach. Kobieta, bez względu na wiek, jest silna, atrakcyjna, podkreśla się jej kobiecość.
W polskim kinie bohaterka jest przeważnie umęczona życiem, zaniedbana. W najnowszym filmie Almodovara "Madres Paralelas", który premierę będzie miał jesienią, gra Penelope Cruz i mimo iż prywatnie ma 47 lat, reżyser powierzył jej rolę kobiety w ciąży, która rodzi i wychowuje dziecko. U nas ciągle o kobiecie myśli się stereotypowo, choć powoli się to zmienia. Zwłaszcza w serialach.
To co powstrzymuje naszych filmowców?
Myślę, że dlatego tak jest, bo kino przez długi czas było "zabawką" mężczyzn. To było kino, w którym kobieta była miłym dodatkiem. To się zmienia powoli w myśleniu samych twórców, ale też coraz więcej kobiet jest reżyserkami, producentkami itd. Im więcej ich będzie w strukturach, tym szybciej zobaczymy również ich punkt widzenia w kinie.
Zmiany widać, bo coraz częściej mamy dyskusje o nierównościach w świecie filmu, o nadużyciach, o #metoo, o dręczeniu studentów w szkołach filmowych. Udało się po tak wielu latach wywalczyć pojawienie się koordynatorek intymności na planach.
Tylko to są bardzo teoretyczne zmiany na razie. W praktyce sytuacja wygląda trochę inaczej. Nie wszystkie produkcje zatrudniają takich ekspertów. Zdarza się, że koordynatorem jest ktoś, kto może jest dobrym psychologiem, ale nie wie, jak tak naprawdę wygląda praca aktora na planie. Bywa, że taki koordynator bardziej przeszkadza i stresuje aktora, niż mu pomaga.
Dużo ludzi w branży nadal uważa, że skoro jesteś aktorką, to powinnaś być na różne rzeczy gotowa, więc w ogóle o co ci chodzi z tym "me too". Nawet po fali #metoo ten temat jest niezrozumiały.
Przez jakiś czas grałaś małe role, zdarzyło się parę razy, że była to rola "czyjejś żony". Potem przyszła "Wataha", mocna, konkretna rola silnej kobiety i twoje zawodowe emploi się zmieniło. Ale czy przed tą rolą była w tobie frustracja, że nie możesz się przebić do, nazwijmy to, głównego nurtu?
Nie zastanawiałam się nad tym. Robiłam to, co umiem. Przede wszystkim grałam w teatrze, reżyserowałam. Gdybym siedziała i zastanawiała się, dlaczego kino mnie nie kocha, byłabym bardzo sfrustrowaną osobą. Myśląc tak, można się od razu pożegnać z zawodem. Faktycznie, trzysezonowa "Wataha" wiele zmieniła.
Gdy zaczynaliśmy, moja rola była drugoplanowa. Zaczęły pojawiać się głosy z kina za granicą, że kobiety mogą być ciekawymi bohaterkami. Myślę, że producenci z HBO wyczuli te trendy i postanowili, że moja bohaterka - Iga Dobosz - będzie nie tylko silniejszą, ale stanie się równorzędną postaci Wiktora Rebrowa (granego przez Leszka Lichotę – przyp.red.) Mam nadzieję, że kino pójdzie w tym kierunku i stworzy wiele pełnokrwistych, mocnych kobiecych bohaterek, kobiety na to zasługują. Są silne i wspaniałe w każdym wieku. Dajmy im głos.