"Home Sweet Home Alone": nowy Kevin jest po prostu niepotrzebny. Nie tak to miało wyglądać [RECENZJA]
Dlaczego? - zapytacie może. Z jakiego powodu ktoś miałby przerabiać kultowego "Kevina sam w domu" Chrisa Columbusa, o którego kilka lat temu dzielnie i ku potomności walczyli widzowie Polsatu? Też się nad tym zastanawiamy.
Po co ruszać legendę, oglądaną na świecie przez miliony widzów w każde święta, po co przerabiać historię, która wyryła się w naszych sercach dokładnie taka, jaka jest, bez żadnych poprawek? A co jeszcze ważniejsze: po co, jeśli nie ma się jakiegoś wywrotowego pomysłu? Otóż nie wiadomo. Poza finansowymi powodami, oczywiście. "Home Sweet Home Alone" nie jest bardzo zły, nie jest też dobry. Stało się nawet gorzej: jest po prostu niepotrzebny.
Tę historię znamy doskonale. Dziesięcioletni Max (znany z "Jojo Rabbit" Archie Yates) zostaje przypadkiem sam w domu na święta. Chłopiec przeprowadził się dopiero co z rodzicami z Anglii do wielkiego domu gdzieś na amerykańskich przedmieściach, nie zna nikogo w okolicy i czuje się dość osamotniony. Z jakiegoś powodu cała rodzina postanawia w ten specjalny czas pojechać do Tokio, a Max - zmęczony hałasami kuzynów i tym, że go nikt nie zauważa, zasypia w samochodzie w garażu. Kiedy się budzi, wszyscy już pojechali, a on ma cały wielki dom dla siebie. Naturalnie, ten stan tylko chwilowo wydaje się atrakcyjny.
Home Sweet Home Alone | Official Trailer | Disney+
"Złodzieje" - w oryginalnym "Kevinie" brawurowo grani przez Joe Pesciego i Daniela Sterna - przyjdą tym razem pod postacią sympatycznych małżonków (Ellie Kemper, Rob Delaney), którzy chcą odzyskać wartościowy przedmiot, rzekomo zabrany wcześniej przez Maksa z ich domu. W dalszej części jest znowu dość podobnie do oryginału – willa zostaje naszpikowana pułapkami, złodzieje okazują się dość nieporadni, jednak wszystko, co świadczyło o ponadczasowości i wyjątkowym charakterze "Kevina", za które pokochały go miliony, zostało dokładnie wymazane z "Home Sweet Home Alone".
Archie Yates był fantastyczny w drugoplanowej, ale jakże ważnej roli w "Jojo Rabbit", na pierwszym planie nie sprawdza się niestety aż tak dobrze. Może nie tyle przytłoczyła go legenda Macaulaya Culkina, bo może nie być jej nawet świadomy, co nie ma aż takiej charyzmy i poczucia humoru charakteryzujących blondwłosego ancymona o gołębim sercu stanowiącego pierwowzór postaci.
W "Home Sweet Home Alone" niestety bardzo wiele elementów się po prostu nie spina fabularnie i logicznie – teoretycznie wiadomo, czemu właściwie Max nie pojechał z rodziną, ale tłumaczenie jest naprawdę dość cienkie, nawet jak na film familijny. W oryginalnej wersji cała afera miała jakieś swoje uzasadnienie, do tego sprytnie pomyślane (liczenie głów przed wejściem). Co więcej, złodzieje z "oryginału" wyczuli okazję, sprawdzając wcześniej potencjalne adresy do obrobienia. Powód włamania do domu Maksa opiera się wyłącznie na jakichś mglistych przypuszczeniach, które można było rozstrzygnąć, zanim zdemolowano cały dom.
Logiczne luki ścielą się równie gęsto - np. stojące na mrozie przez dobrych kilka minut gorące mleko parzy żywym ogniem po wypiciu. Para złodziei próbuje wedrzeć się do domu jasno oświetlonym i skutym lodem podjazdem, chociaż dosłownie dwa kroki dalej znajduje się pokryty śniegiem trawnik, wręcz idealny do spokojnego przemaszerowania. Przykłady można mnożyć.
Jedyne momenty, które wnoszą jakiekolwiek światło do tego niepotrzebnego remake'u, to te, które nawiązują do oryginalnego "Kevina", a więc obecność policjanta (nie będziemy psuć zabawy z odkrywaniem jego tożsamości) czy fakt, że willa Maksa chroniona jest systemem alarmowym firmy McCallister. Nic dziwnego, że Macaulay Culkin nie chciał brać w tym udziału, chociaż z pewnością ofertę dostał co najmniej godną.
"Kevin sam w domu" jest piękną opowieścią o wartościach rodzinnych, przyjaźni i byciu trochę lepszym, przynajmniej na czas świąt. Oczywiście, że trochę gloryfikujemy dziś tę historię. Dla wszystkich wychowanych w latach 80. i 90. widzów to też w jakimś sensie pocztówka z pięknej Ameryki, w której każdy chciał się choć na chwilę znaleźć: pizza dla całej rodziny, wielkie butelki gazowanego napoju, taksówki zamawiane pod sam dom, bilety lotnicze dla wszystkich do Paryża, kolorowe światełka i bałwany na ulicach przedmieścia - to wszystko elementy raczej nieosiągalne dla typowego dzieciaka wczesnego kapitalizmu.
Oglądamy to w dalszym ciągu z dużym sentymentem. W "Home Sweet Home Alone" ta wyjątkowa atmosfera została zastąpiona twardymi danymi o populacji oglądającej filmy: rodzina Maksa wyjeżdża do Tokio, można więc odhaczyć azjatycką część widzów. Pojawia się kilka słówek po niemiecku, szczególnie w kontekście nowoczesnego robota domowego - film zobaczą Niemcy. Max i jego rodzice są z Anglii, więc ktoś podrzuci nazwę Buckingham Palace, jest i Tower Bridge z klocków - świetnie, mamy kolejną nację.
W ten sposób jednak nie buduje się rzeczy wartościowych i takich, do których się wraca. "Home Sweet Home Alone" mogą zobaczyć dzieciaki nie znające oryginału, lepiej żeby nie robiły tego wspólnie z rodzicami.