Ich guru kazał im się zabić. W kolejce po truciznę ustawiło się ponad 900 osób
Na SundanceTV odbyła się premiera dokumentu Leonarda DiCaprio o masakrze w Jonestown. Ponad 900 członków kultu Świątyni Ludu popełniło wtedy przymusowe samobójstwo. Zastraszani i okłamywani przez guru Jima Jonesa członkowie byli całkowicie poddani. Do tego stopnia, że ustawiali się w kolejce po śmierć.
40 lat po zagładzie zostaje wyprodukowany "Jonestown: Terror w dżungli". Film dokumentalny ilustruje tragiczne losy największej sekty w historii Stanów Zjednoczonych. W czasach świetności liczyła 30 tysięcy członków, a jej majątek szacuje się na 15 mln dolarów. Według recenzentów dokument DiCaprio jest najlepszym z dotychczasowych dzieł, dotyczących Jonestown. Stawia sprawę w nowym świetle i pokazuje jak niebezpieczna staje się władza w niewłaściwych rękach.
Dokument bardzo szczegółowo pokazuje historię najbardziej znanego masowego samobójstwa w dziejach świata. Opowiada, jak i dlaczego doszło do tragedii. Przestrzega przed podobnym zachowaniem, siłą manipulacji i ślepą wiarą, które przecież i nas dotyczą. To wstrząsająca opowieść o wyobcowanych i odrzuconych, szukających pocieszenia. Znajdujących śmierć.
Świątynia Ludu, lata 60. Indianapolis
Świątyni Ludu przewodził pastor, z początku oddany sprawie, walczący z rasizmem i uprzedzeniami Jim Jones. Później tyran wysyłający swoich wyznawców na śmierć. Szerzący propagandę strachu i przemocy. "Reprezentuję boską myśl, całkowitą równość. Społeczeństwo, gdzie wszystko należy do wszystkich. Gdzie nie ma biednych i bogatych, gdzie nie ma ras" – mówił.
I rzeczywiście, w jego kościele każdy był mile widziany. Gdy ludzie wchodzili do świątyni, czuli się jak w domu. Kościół przyciągał czarnych i białych. Młodych i starych. Na nabożeństwach tańczyło się, śpiewało i radowało.
Jones był bardzo charyzmatyczny. Mówił o sprawach, które leżały im na sercu, a o które nikt inny nie chciał zabiegać. W środowisku było wielu ludzi z problemami, uzależnionych, chcących zmienić swoje życie. Na nabożeństwach stawali się wolni od trosk. Byli wspólnotą, w której nikt nikogo nie ocenia i nie osądza. Bez ras, biednych i bogatych.
"Nabożeństwa miały w sobie życie, duszę, moc, podczas nich odżywaliśmy" – mówił członek sekty, który przeżył masakrę. Czuli się częścią społeczności, której celem jest walka o sprawiedliwość i równość. Wiosną 1966 roku Świątynia Ludu liczyła 81 członków. Bardzo szybko przerodziła się w organizację liczącą tysiące.
Ku lepszemu
Przyszywany syn Jonesa był pierwszym czarnym dzieckiem adoptowanym przez białą rodzinę w stanie Indiana. Budziło to kontrowersje wśród mieszkańców Indianapolis, a nawet nienawiść. Wielu sprzeciwiało się kościołowi Jonesa, który jeszcze wtedy jeszcze był bardziej wspólnotą chrześcijańską niż sektą. Jones uznał, że miasto jest zbyt rasistowskie i muszą przenieść się do bardziej postępowego Ukiah w Kalifornii.
"Jeśli widzisz we mnie przyjaciela, będę twoim przyjacielem, jeśli widzisz we mnie ojca, będę twoim ojcem. Jeśli widzisz we mnie Boga, będę twoim Bogiem" – mówił podczas nabożeństwa. Po 1965 roku zaczął dementować nauki Kościoła, zbezcześcił Biblię.
Wmawiał zgromadzonym, że Boga nie ma i jeśli sami sobie nie pomogą, to nikt im nie pomoże. Wtedy Jones stał się ich mesjaszem, a Świątynia Ludu sektą. Wierzyli w jego słowa i czyny. Zostawiali dla niego pracę, rodziny, domy. Oddawali na rzecz kościoła swój majątek i stali się całkowicie poddani.
Na niedzielnych nabożeństwach guru uzdrawiał chorych. Niektóre z uzdrowień były naprawdę spektakularne. Sparaliżowana kobieta, dzięki "mocy" pastora, wstała z wózka inwalidzkiego i zaczęła biec. Podekscytowany tłum poderwał się i zaczął wiwatować. Zgromadzeni wierzyli w to, co widzieli. Dopiero później okazało się, że uzdrowione osoby były podstawione, a społeczność brała udział w regularnych sesjach prania mózgu. Twierdzili, że wyleczył ich z raka, czy uchronił dzieci przed wypadkiem. Był jak święty, jedyny autorytet świata.
Podczas swoich przemówień był bardzo energiczny i charyzmatyczny. Towarzyszyła im teatralność, a jego słowa docierały do każdej zgromadzonej w świątyni osoby. "Musimy sami stworzyć niebo na ziemi" – mówił. Jego głos był donośny, często agresywny, brzmiał jak dyktator.
Jones stworzył dla "swoich ludzi" schronienie. Utopijny świat, w którym wszyscy wykonywali organiczną pracę na rzecz społeczności i byli przyjaciółmi. W zamian za pracę dostawali opiekę medyczną, ubrania, mieszkanie. Liczba wyznawców rosła, a im więcej członków, tym więcej obowiązków. Niektórzy pracowali nawet 20 godzin dziennie.
Przemęczeni byli łatwiejsi do zmanipulowania. Do tego stopnia, że czuli się winni, kładąc się spać na kilka godzin. Jones zaczął angażować się w środowisku politycznym i zdobył bardzo silne wpływy. "Kiedy potrzebujesz pomocy prawnej, medycznej czy transportu, dostajesz to!" – mówił dziennikarz podsumowując telewizyjny wywiadz z Jonesem. Stawał się autorytetem, wśród opinii publicznej. Jego pozycję zaburzyły jednak niepokojące informacje.
Coraz gorzej
W latach 70. Jones zaczął brać narkotyki i nadużywać alkoholu. Uważał, że ktoś chce go zabić, że uknuł jakiś spisek. Zachowywał się coraz dziwniej, jednak zapatrzony w guru tłum tłumaczył sobie te zachowania w inny sposób. Wzbudzał w członkach świątyni ludu poczucie winy i wstyd, karcił ich za nieodpowiednie zachowania.
Kazał wystąpić nieposłusznym przed zgromadzenie i pytał ich, czy zasługują na karę. "Widziałem, jak nokautowali człowieka, cucili, a potem znów bili" – twierdził jeden z ocalonych członków Świątyni Ludu. Matki zaczęły donosić na swoich synów, a mężowie na żony, żeby uniknąć kary. Skoro wszystko było pretekstem do pobicia, trzeba było zrzucić winę na kogoś innego.
Jones, żonaty pastor z trójką dzieci, zaczął proponować mężczyznom seks. Paradoksalnie na mszach wmawiał wiernym, że wszyscy są homoseksualistami, a on jest jedynym na całej planecie heteroseksualistą.
Była członkini sekty, która przeżyła masakrę, twierdziła, że Jones zgwałcił ją "dla jej dobra". Możemy się jedynie domyślać, że takich przypadków było więcej.
Świątynią Ludu zaczęło interesować się społeczeństwo. Rodziny członków spoza sekty alarmowali o niepokojących wydarzeniach, dziwnym zachowaniu bliskich, a nawet sińcach świadczących o pobiciu. Napięcie narastało. Sprawą zainteresował się rząd i prasa. Wypowiedzi skrzywdzonych byłych członkiń kultu znalazły się w artykule "W Świątyni Ludu" wydanej przez magazyn "New West" Jones zrozumiał, że jeśli prawda wyjdzie na jaw, bardzo mu zaszkodzi. W żaden sposób nie mógł jednak zatrzymać publikacji tekstu. Na kilka godzin przed nią zdecydował, że Świątynia Ludu wyjeżdża do ich ziemi obiecanej. Gdzie jest prawdziwa wolność i miłość, gdzie nie istnieją podziały.
Jonestown
Wszyscy o tym marzyli. Chcieli zamieszkać i wychowywać swoje dzieci w miejscu z dala od rasizmu, ucisków i sprzeciwów. Gdzie ich religia nie będzie kontrowersją. Wybrali Gujanę w Ameryce Południowej. Wybudowali miasto na całkowitym pustkowiu, w głębi dżungli. Nazwali je Jonestown.
Jonestown było istnym rajem. Siłą rąk i wynajętych maszyn zbudowali całe osiedla, klinikę, dom opieki, spichlerze. Żywili się tym, co wyhodowali. Byli samowystarczalni. Wyjeżdżały tam jednostki i całe rodziny. Na miejscu czuli się szczęśliwi, spełnieni. Należeli do wspólnoty, w której dbano o dobro innych, ciężko dla niej pracowano. Dla sprawy każdy był w stanie się poświęcić, oddać wszystko. Nawet życie. Wszystko, o co poprosi Jones, zostanie spełnione.
Czarne chmury nad Jonestown
Od samego początku Jones kreował rzeczywistość, ale dopiero teraz udało mu się całkowicie odciąć od świata. Członkowie kultu nie mogli rozmawiać z obcymi, dzwonić do pozostawionych w USA rodzin. Ich jedynym źródłem informacji stały się nagrane na taśmę przemówienia guru. Na terenie miasta zostały zainstalowane głośniki. Emitowały nagrania o różnych porach dnia i nocy.
Propagandowe wypowiedzi sprawiały, że ludzie stawali się coraz bardziej zastraszeni. Jones wmawiał im, że z Jonestown nie ma powrotu. W Stanach miało dziać się coraz gorzej, triumfował rasizm i niesprawiedliwość. Guru twierdził, że ktoś uknuł spisek przeciwko nim. Sądził, że zbrojne siły zmierzają w stronę Gujany i chcą ich wszystkich zamordować.
W 1978 roku z każdym dniem stan Jonesa się pogarszał. Mówił i zachowywał się jak szaleniec. Coraz więcej ludzi chciało wrócić do domu, ale nie dostawali na to pozwolenia. Ten, kto odwracał się od społeczności, automatycznie stawał się jej wrogiem.
Atmosfera niepewności i niepokoju zawładnęła mieszkańcami miasta. Znowu zaczęli na siebie donosić. Jones wmawiał im, że Jonestown to najlepsze co im się w życiu przytrafiło, a oni wierzyli i powtarzali to ze łzami radości w oczach.
18 listopada 1978 roku
Do Świątyni Ludu został oddelegowany kongresman Leo Ryan, który miał ocenić, czy nic złego nie dzieje się w Jonestown i zabrać do Stanów tych, którzy chcieli wrócić. Przyleciał z dziennikarzami, zostali uroczyście powitani. Ludzie śpiewali i tańczyli. Byli radośni, opowiadali o swoim szczęściu.
Pytani przez prasę, bali się podzielić swoimi obawami, opowiadali o mieście w samych superlatywach. Najbardziej zdeterminowani poprosili o pomoc, chcieli za wszelką cenę wydostać się z miasta. Jones zdementował zarzuty dziennikarzy, jakoby ludzie byli tam przetrzymywani wbrew woli. Pozwolił jednostkom opuścić Gujanę. Z minuty na minutę coraz więcej członków zaczęło się wyłamywać. Rozdzielano rodziny, było słychać krzyki i łkania. Jones stracił wtedy kontrolę, był przerażony.
Kiedy kongresman rozmawiał z mieszkańcami, zaatakował go roztrzęsiony członek kultu. Zranił go nożem, ale nie śmiertelnie. Kiedy w zakrwawionej koszuli Ryan zbliżał się do samolotu, na pas startowy przyjechała ciężarówka z uzbrojonymi członkami kultu. Odbyła się egzekucja, strzelali na oślep. Ryan zginął, razem z nim 5 członków załogi i dziennikarzy. Ci, którzy przeżyli, udawali martwych, leżąc w bezruchu w kałużach krwi. Milcząc, mimo kul tkwiących w ich ciałach.
"Jeżeli nie możemy żyć w pokoju, umrzemy w pokoju" - mówił Jones, prowadząc swój lud na stracenie. "Pospieszcie się dzieci, nie możecie wpaść w ręce wroga" – powtarzał, odbierając matkom spanikowane pociechy. Podano im cyjanek potasu. Rodzice widzieli, jak umierają, trzęsą się, jak piana wylatuje im z ust.
Potem nadeszła kolej na dorosłych, którzy po kolei podchodzili do "zbiornika śmierci" wypełnionego trucizną. Robili to, co Jones rozkazał, ich guru, ich mesjasz. Kazał im umierać z godnością, mówił, że śmierci nie ma. Że po drugiej stronie czeka ich pokój i prawdziwa wolność. Setki umierały w spazmach wbrew swojej woli. Poddani, na zawsze wierni. Pragnęli miłości i zrozumienia, dostali strach, ból i okrutną śmierć.
Po raju w egzotycznej Gujanie zostały tylko ciała leżące na ziemi. Matki obejmujące dzieci, dziadkowie, ojcowie, siostry i bracia. Zginęło 909 członków Świątyni Ludu, przeżyło 88, których nie było w tym dniu w osadzie. Jim Jones popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę.