Ostatnio wiele osób zadaje mi to pytanie. Odpowiadam, że z przygodami. Zgodnie z prawdą, bo moja podróż do Los Angeles trwała 30. godzin, po tym, jak oskarżono mnie o przewożenie ładunków wybuchowych. A sama impreza? Żyje swoim życiem, coraz bardziej oderwana od rzeczywistości.
Aby zrozumieć, czym są Oscary, najlepiej wybrać się przed Dolby Theatre kilkanaście godzin przed galą. Oczom przechodnia ukaże się niezbyt urodziwy budynek i czerwony dywan, ogrodzony tanią siatką, przed którą stoi Meksykanka sprzedająca hot-dogi i turyści robiący sobie selfie, deptający przy tym pięcioramienne gwiazdy upamiętniające osobistości Hollywoodu. Oczywiście, w transmisji telewizyjnej nie widzimy reżyserów i aktorów skąpanych w świetle fleszy, ubranych w smokingi i kiecki, kosztujące dziesiątki tysięcy dolarów. Kogo obchodzą kulisy.
Co ten obrazek mówi o Oscarach, oprócz tego, że telewizja kłamie? Przede wszystkim to, jak próżne i głupie są powtarzające się pseudo-gesty skracania dystansu między Akademikami, a tzw. zwykłymi ludźmi. W ubiegłym roku zaproszono ich na galę i pokazywano jak małpy w zoo, w tym roku rozdawali im tanie, śmieciowe żarcie i machali przez szklany ekran. Trudno o bardziej dobitny symbol bariery, która oddziela kastę hollywoodzkich bogaczy od normalsów. Dla ubranych w kreacje od Diora kawior i szampan, dla tłumu żelki i hot-dogi.
Ktoś zapyta: co z tego? Oscary zawsze były imprezą bogów, którzy czasami stępują ze wzgórz Hollywoodu, ale generalnie bawią się w swoim towarzystwie. W tym sensie jest to impreza, podczas której wszyscy utwierdzają się, gdzie ich miejsce. Jednych na górze, drugich na dole. Odnawianie znaczeń. I tyle.
Ale trudno zaprzeczyć faktom, że coraz mniej ludzi ta zabawa obchodzi. Transmisję oglądało 26,5 mln widzów. To, oczywiście, bardzo dużo, ale o 19 proc. mniej w porównaniu z rokiem ubiegłym. Coraz mniejszy wpływ na oglądalność filmów ma fakt, że zostały nominowane do tej nagrody lub przyznano im statuetki. “Tamte dni, tamte noce” pokazała tylko jedna polska sieciówka, mimo trzech nominacji (świetny film Luki Guadagniniego dostał jedną statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany). Gdy pytałem właścicieli kin o powód tego pominięcia, usłyszałem, że film jest “niszowy”. Jeśli oscarowy film jest niszowy, to co powiedzieć o tych nagradzanych w Cannes lub Berlinie?
Oscary tracą na znaczeniu. To fakt. W tym roku impreza podpinała się pod akcję #metoo, ale poza wystąpieniem Frances McDormand, polityczne wystąpienia nie miały życia. Koniec końców, 33 statuetki wręczono mężczyznom, tylko 6 kobietom. Żadnej nagrody dla “Lady Bird”, bodaj najlepszego filmu tegorocznych Oscarów. Tyle w temacie postępowości Akademików.
Zawsze zdawałem sobie sprawy z fasadowości tej imprezy, ale dzięki temu, że mogłem ją zobaczyć z bliska, pozwoliłem sobie na eksperyment myślowy i zadałem pytanie: a gdyby Oscarów nie było? Czy kino przestałoby być kinem bez tego rytualnego poklepywania się po plecach? Nie. W tym roku Netflix zaprezentuje blisko 700 własnych produkcji. Wiele z nich w ogóle nie będzie ubiegać się o żadne nagrody ze względu na regulaminy festiwali (film musi mieć premierę na imprezie). Zmienia się układ sił. Kiedyś złota statuetka była ukoronowaniem kariery, dziś wielu twórców wolałoby być namaszczonych przez Reeda Hastingsa, szefa Netflixa, albo mieć kontakt z HBO. Giganci upadają na naszych oczach, podobnie jak mit amerykańskiego snu.
Alina Skrzeszewska, urodzona w Polsce dokumentalistka, z którą spotkałem się w jednym z barów w Los Angeles, opowiedziała mi o amerykańskiej biedzie. Zrobiła dokument o parze lesbijek ze Skid Row, jednej z najuboższych amerykańskich dzielnic. W ciągu sześciu lat bezdomność w Los Angeles wzrosła o 75 proc. Gdy mi to powiedziała, uświadomiłem sobie, że nigdzie nie widziałem tylu bezdomnych, ilu w Hollywood, kolebce amerykańskiego przemysłu filmowego.
Tą miarą należy mierzyć fakt karmienia na Oscarach “zwykłych ludzi” żelkami i hot-dogami. Hollywood obserwuje świat przez wielki, szklany ekran. Fajnie było to zobaczyć na własne oczy, ale czas na powrót do rzeczywistości.