Janusz Zaorski: Wciąż czuję, że nie wszystko wiem [WYWIAD]
– Sukces mojego krótkometrażowego filmu *"Na dobranoc" umożliwił mi staranie się o debiut. Tak powstało "Uciec jak najbliżej", film... chyba niedojrzały. Scenariusz był jedynie pretekstem, żeby pobawić się formą i językiem kina. Pracowałem z Edkiem Kłosińskim, moim asystentem był Marek Koterski. Ach, mieliśmy taką frajdę z samego faktu, że możemy filmować, stwarzać różne sytuacje, wymyślać sceny! Dzisiaj nie miałbym już odwagi eksperymentować na tak marnym scenariuszu. Wtedy wydawało nam się, że wszystko możemy, że wszystko wiemy. Taka bezczelność młodego chłopaka – mówi w rozmowie z Wp.pl Janusz Zaorski, który na festiwalu Filmu-Muzyki-Malarstwa "Lato z Muzami" w Nowogardzie
odebrał nagrodę Lauru Cisowego, przyznawaną za wybitne reżyserskie osiągnięcia.*
21.07.2015 10:25
Wybitny polski reżyser, scenarzysta i aktor, autor „Jeziora bodeńskiego”, „Szczęśliwego Nowego Jorku" czy "Syberiady polskiej" opowiada o początkach swojej kariery, wspomina pracę na planie „Matki Królów” i zdradza, jak czuje się, kiedy odbiera nagrody za całokształt twórczości.
Podczas tegorocznej edycji festiwalu Filmu-Muzyki-Malarstwa "Lato z Muzami" w Nowogardzie odebrał pan Laur Cisowy, nagrodę przyznawaną za wybitne reżyserskie osiągnięcia. Czuje pan, że na obecnym etapie pana kariery już czas na podsumowania?
Mam nadzieję, że jeszcze kilka filmów przede mną [śmiech]. Być może te wszystkie nagrody za całokształt biorą się stąd, że wyglądam na dużo starszego, niż w rzeczywistości jestem. Wszystko robiłem w życiu wcześniej od moich rówieśników. Jako 16-latek zdałem maturę, pięć lat później skończyłem szkołę filmową. Zadebiutowałem w wieku 23 lat filmem telewizyjnym „Na dobranoc”. Jestem obecny w środowisku od niemal półwiecza, ale wciąż chciałbym się rozwijać. Piszę scenariusze, gromadzę fundusze, intensywnie pracuję. Domyślam się jednak, że z racji mojego wieku i doświadczenia zacząłem być postrzegany jako ten, któremu należy się jakieś uhonorowanie. Od pewnego czasu staję się świadkiem prób – mniej lub bardziej udanych – „zabalsamowania moich zwłok” i wystawienia mi różnych pomników [śmiech].
Kiedy patrzy pan na swoją karierę, czuje pan, że się panu udało?
Nie jestem w stanie zdystansować się od swojej twórczości, ponieważ wciąż patrzę na nią jak na proces, który trwa. To jest czas teraźniejszy ciągły. Potrafię jedynie ocenić, że moje najważniejsze filmy powstały w czasach PRL-u. Wiele z nich miało kłopoty. „Matka Królów” przeleżała na półkach kilka lat. Wówczas porównania czasów stalinizmu do stanu wojennego narzucały się same. Po 1989 roku zająłem się pracą w telewizji, dużo podróżowałem. Chciałem nadrobić coś, co kiedyś nie było mi dane. Być może dobrze się stało, bo lata 90. w polskim kinie to wyraźny spadek formy. Reżyserzy nie wiedzieli, o czym chcą opowiadać, widownia nie wiedziała, czego oczekuje. W nowym wieku jest dużo lepiej, choć mój ostatni projekt „Syberiada polska” to siedem lat walki z producentem zwieńczone średnio udanym filmem. Dwa razy z powodu problemów finansowych musieliśmy przerywać zdjęcia. W międzyczasie dzieci grające w filmie podrosły i były wyższe od swoich filmowych rodziców, prawdziwa katastrofa!
Jest pan jednym z nielicznych polskich reżyserów, który potrafi otwarcie przyznać się do porażki.
Nie każdy reżyser chce wywlekać na światło dzienne tajemnice rodzenia się dzieła. Dla niektórych z nas to kwestia pielęgnowania pewnej prywatności zawodowej. Wydaje mi się jednak, że poszukiwanie szczerej odpowiedzi na pytanie „dlaczego się nie udało?” może mieć działanie terapeutyczne. Nie tylko sportowcy powinni to analizować z trenerami, ale i filmowcy z krytykami. Czasami porażka filmu jest wynikiem splotu okoliczności, nad którymi reżyser nie jest w stanie zapanować.
Wspomniał pan o tym, że wszystko robił dużo wcześniej niż inni. Skąd u pana taki pośpiech?
Byłem bardzo chorowitym dzieckiem. Nie chodziłem do szkoły. Mama jeździła ze mną od szpitala do sanatorium, musiała sama nauczyć mnie czytać, pisać i liczyć. W wieku 6 lat przyjęto mnie od razu do drugiej klasy szkoły podstawowej, bo potrafiłem płynnie czytać i pisać, choć mój charakter pisma był bardzo chaotyczny, trudny do rozczytania. Do dzisiaj stawiam kulfony. Ze względu na mój stan zdrowia miałem też bardzo dużo czasu na lektury.
Co czytał pan w dzieciństwie?
Przeczytałem te wszystkie ważne powieści, które należy przeczytać w młodości. Pierwszą książką, po jaką sięgnąłem, były „Najdziksze serca” Jamesa Curwooda, opowieść o romansie, nieślubnym dziecku. Miałem wtedy pięć lat.
Poważna lektura jak na ten wiek.
Sięgałem po książki, które czytali moi rodzice. Dopiero z córkami nadrobiłem dzieciństwo, czytając im „Kubusia Puchatka”.
Wywodzę się z pokolenia literatury i kina. Telewizja pojawiła się dopiero na przełomie lat 50. i 60. jako mało istotna ciekawostka. Do dzisiaj mam do niej ambiwalentny stosunek: lubię oglądać wyłącznie wydarzenia sportowe emitowane na żywo, programy informacyjne. Nie przepadam za serialami, a filmy staram się oglądać zawsze na ekranie kinowym.
A jednak pierwsze kroki w zawodzie reżysera stawiał pan w telewizji.
Wszyscy wtedy zaczynali w telewizji, bo można było w ten sposób łatwo nakręcić półgodzinny film – podobnie jak dzisiaj w Studiu Munka. Tak startowali Edward Żebrowski, Antoni Krauze, Krzysztof Zanussi czy Wojtek Marczewski. Sukces mojego krótkometrażowego filmu „Na dobranoc” umożliwił mi staranie się o debiut. Tak powstało "Uciec jak najbliżej", film... chyba niedojrzały. Scenariusz był jedynie pretekstem, żeby pobawić się formą i językiem kina. Pracowałem z Edkiem Kłosińskim, moim asystentem był Marek Koterski. Ach, mieliśmy taką frajdę z samego faktu, że możemy filmować, stwarzać różne sytuacje, wymyślać sceny! Dzisiaj nie miałbym już odwagi eksperymentować na tak marnym scenariuszu. Wtedy wydawało nam się, że wszystko możemy, że wszystko wiemy. Taka bezczelność młodego chłopaka.
kadr z filmu "Uciec jak najbliżej"
Później wielokrotnie jeszcze flirtował pan z gatunkami filmowymi, szukał pan nowych środków wyrazu zarówno w kinie artystycznym, jak i komercyjnym.
W swojej karierze imałem się rozmaitych stylistyk i gatunków, bo wciąż czuję, że nie wszystko wiem, wiele jeszcze muszę się nauczyć. Kino ma swoje tajemnice, które staram się poprzez praktykę stopniowo odkrywać. Gdybym bazował jedynie na wiedzy, jaką uzyskałem od profesorów w latach 60., byłbym jakimś okropnym pterodaktylem, żywą skamieliną [śmiech]. Oglądanie filmów, analizowanie ich i rozkładanie na czynniki pierwsze pomaga mi zachować otwarty umysł i wciąż doskonalić mój warsztat.
Nie przyzwyczajam się do żadnej konwencji. Wydaje mi się, że wiem, co jest moją mocną stroną, ale czasami wybierałem wycieczkę w zupełnie inne rejony. Niektóre z nich kończyły się źle, ale wychodzę z założenia, że porażka może nas więcej nauczyć niż zwycięstwo.
W jakim kinie czuje się pan lepiej: gatunkowym czy artystycznym?
W prawdziwym. Najbardziej interesują mnie w kinie emocje: filmy powinny wzruszać albo śmieszyć. To wydaje się bardzo proste, ale wbrew pozorom niełatwo to osiągnąć. Bardzo ważny jest dla mnie dialog z aktorem. To mój najbliższy – poza operatorem – współpracownik. Aktorzy są moim alter ego, przedstawiają na ekranie coś, nad czym już przecież wielokrotnie się zastanawiałem
Nie mam nic przeciwko filmom komercyjnym. Jestem rzadkim okazem wśród polskich reżyserów, który próbuje zmierzyć się zarówno z kinem gatunkowym, jak i artystycznym. Z wiekiem staję się coraz bardziej wyrozumiały i trochę mi się to odbija czkawką, bo teraz atakują mnie z obydwu stron. Jedni chcą, żebym kręcił komercyjne filmy, drudzy tylko artystyczne. A przecież można te dwa nurty z powodzeniem połączyć. „Szczęśliwego Nowego Jorku” jest tego najlepszym dowodem. Dostałem nagrodę za reżyserię na festiwalu w Gdyni, a film obejrzało 700 tysięcy widzów, co jak na ówczesne warunki było bardzo dobrym wynikiem.
A jak patrzy pan na kino komercyjne dzisiaj?
Mam wrażenie, że podejście do kina gatunkowego w Polsce na szczęście się zmienia. Potwierdza to sukces „Bogów” Łukasza Palkowskiego. Wciąż jednak istnieją skrajnie zwalczające się obozy – tak samo jak w polityce. Różnice między dwoma rodzajami widzów porównać można do przepaści, nad którą stoją jedni, strzelając do drugich z ostrej amunicji. A przecież sens dzieła filmowego zawiera się w jego wielowymiarowości: parter dla „maluczkich”, pierwsze piętro, tzw. „mała matura”, drugie piętro, absolwenci uczelni, a na dachu profesorowie, którzy zgłębiają wszystkie te metaforyczne piętra. Tak jest skonstruowany „Obywatel Kane” Orsona Wellesa, „Osiem i pół” Federico Felliniego – najwybitniejsze dzieła w historii kina, które można oglądać nawet po kilkanaście razy, za każdym razem znajdując w nich coś nowego.
Skoro mówimy o powtórnych lekturach, przypomniałam sobie przed naszym spotkaniem „Matkę Królów”. Oglądając po raz kolejny fenomenalną Magdę Teresę Wójcik na ekranie, dotarło do mnie, jak niewiele od lat 80. zmieniło się w podejściu polskich filmowców do ról żeńskich. Ciekawych postaci napisanych dla aktorek, zwłaszcza tych starszych, wciąż jest jak na lekarstwo.
W polskim kinie kobieta bardzo często jest wyłącznie dodatkiem dla mężczyzny. Branża filmowa jeszcze do niedawna była bardzo zmaskulinizowana. Nie sposób było wyobrazić sobie np. kobietę jako operatorkę kamery w czasach, kiedy sprzęt ważył 50 kilogramów. Wśród reżyserek jest dużo lepiej. Poza Agnieszką Holland czy Małgorzatą Szumowską pojawia się coraz więcej ciekawych głosów w świecie polskiego filmu. Kobiety kręcą też wspaniałe dokumenty – wystarczy przywołać „Joannę” Anety Kopacz.
O interesującą rolę dla kobiety wciąż jednak trudno.
To prawda. W aktorstwie wciąż pokutuje schemat żona-kochanka-matka. Nasuwa mi się przykład „Jacka Stronga” Władysława Pasikowskiego i Maja Ostaszewska w roli żony głównego bohatera. Zagrała świetnie, ale jej postać pojawiała się jako pewnego rodzaju dekoracja w zaledwie kilku scenach.
Postać Łucji Król w „Matce Królów” wybija się na tle postaci matek, jakie są pisane dla aktorek, nawet współcześnie.
Bardzo długo szukałem odpowiedniej aktorki i na przekór wszystkim obsadziłem Magdę Teresę Wójcik. Pokłóciłem się o to z Wojciechem Jerzym Hasem, który widział w tej roli Barbarę Krafftównę. Dla mnie jednak Krafftówna, mimo swojego niezaprzeczalnego talentu, niosła ze sobą skojarzenia swoich poprzednich aktorskich wcieleń. Wajda z kolei naciskał, by zagrała Hanna Skarżanka – wielka baba, mocna. A ja chciałem, żeby Łucja Król miała w sobie pewną kruchość, delikatność. To przecież była drobna kobieta, na którą zwaliły się wszystkie nieszczęścia tego świata. Ona przede wszystkim chciała wychować synów na uczciwych ludzi. Nie udało jej się, mimo że zrobiła wszystko, co mogła, ponieważ przyszło jej żyć w strasznych czasach.
kadr z filmu "Matka Królów"
Wójcik nigdy później nie zagrała już takiej roli.
Magda okazała się idealnym wyborem. Miała nieopatrzoną dla polskiego widza twarz i zagrała tę rolę niezwykle naturalnie. Była tak przekonująca, że ludziom wydawało się, że ona jest naturszczykiem. Ktoś kiedyś zapytał mnie nawet po seansie, czy Magda wciela się w tym filmie w samą siebie, czy naprawdę jest matką czterech synów.
Zaskoczyło mnie, jak uniwersalna w swojej wymowie jest „Matka Królów”. Relacja matki i dziecka okazała się zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną, bo przecież każdy kraj ma skomplikowaną historię, którą można wpisać w formułę dramatu rodzinnego. Na przykład w Meksyku odebrano ten film jako niezwykle aktualny w odniesieniu do przemian politycznych w tym kraju.
Kiedy umawialiśmy się na rozmowę przyznał pan, że pracuje nad nowym scenariuszem. Czy wraca pan do tematyki kobiecej?
Piszę obecnie scenariusz w oparciu o książkę Antoniego Libery „Madame”, która zajęła drugie miejsce w plebiscycie na najwybitniejszą powieść ostatniego ćwierćwiecza. To bardzo literacki tekst o dojrzewaniu, trudny do przełożenia na język kina. Bohaterami są nauczycielka języka francuskiego i uczeń, który się w niej zakochuje. To dla mnie ogromne wyzwanie Już ponad pół roku pracuję nad tym scenariuszem i dotarłem dopiero do połowy. Mamy producenta, wszystko jest na dobrej drodze, muszę tylko dokończyć pisanie i mam nadzieję, że wkrótce rozpoczniemy zdjęcia.