Jazda po bandzie
W *"Kontrabandzie" jest Nowy Orlean, piękny jak zawsze. Oglądamy środowisko przemytnicze: Ci „źli” mają groźne twarze, tatuaże i irlandzki akcent. Ci „dobrzy” - rodziny, poczucie humoru i fuksa. Jest też Kate Beckinsale, której w blond włosach jest chyba ładniej i umięśniony Mark Wahlberg. Scenarzysta Aaron Guzikowski i reżyser Baltasar Kormakur mieli najwidoczniej głębokie przekonanie, że to wystarczający materiał na film. Niestety, panowie, przeliczyliście się. Jakkolwiek od kina komercyjnego niekoniecznie wymaga się wybujałego skomplikowania psychologicznego, a "Kontrabanda" to nie artystyczny dramat obyczajowy, nawet największa ilość dynamicznie zmontowanych sekwencji i
ciekawych choreografii mordobicia nie uratuje projektu, któremu brak podstawowej kinowej podbudowy: pomysłu.*
Legendarny przemytnik Chris Farraday (Mark Wahlberg) jakiś czas temu odciął się od nielegalnych sprawek, by być z rodziną. Kiedy jego szwagier Andy (Caleb Landry Jones), wchodzi w konflikt z aktualnym księciem przemytniczego biznesu, Timem Briggsem (Giovani Ribisi), okoliczności zmuszają Chrisa do działania. By uchronić rodzinę przez zemstą Briggsa musi spłacić dług Andy'ego. Planuje więc ostatnią akcję, do udziału w której zaprasza swojego najlepszego przyjaciela, Sebastiana Abneya (Ben Foster). Razem ze złożoną z dawnych kumpli ekipą wyruszają statkiem do Panamy...
Widz siada w fotelu, zaczyna się seans. Ciekawa, fotograficzna czołówka odnosi się do gatunkowego klimatu, wydaje się dość świeża. Rusza film. Po dwudziestu minutach większość widzów na sali wie nie tylko, jak skończy się ta historia, ale też co dokładnie (poza mniej znaczącymi pseudo-zwrotami akcji) wydarzy się po drodze. Powoli rozmiar poszczególnych ziarenek popcornu zaczyna być bardziej frapujący, niż wydarzenia na ekranie. Dlaczego zawsze sypią taki pokruszony? I mało słony! (Mark Wahlberg załatwia przemyt, jakby było to prostsze niż kupno chleba w piekarni). Ta cola jest mało gazowana, pewnie syfon szwankuje? (coś nie tak z towarem, trzeba skontaktować się z szalonym Hiszpanem, może pomoże, ale to diler!) Ale tu zimno! Zawsze tak podkręcają tę klimę (zdrada w ekipie! Konieczna zmiana planu! Powodzenie misji wisi na włosku)... Zegarek chyba źle działa, niemożliwe, żeby film trwał dopiero godzinę z hakiem (ma miejsce kolejne całkowicie niespodziewane wydarzenie)... nie, chyba działa dobrze (film się
kończy - dokładnie tak, jak każdy się spodziewał)...
"Kontrabanda" to wykład praktyczny na temat nudy w kinie. Mimo znanych twarzy, teoretycznie atrakcyjnego tematu i dobrych zdjęć obraz sączy się z ekranu leniwie i bez energii. Twórcom nie udaje zbudować się suspensu, napięcia, tajemnicy. W filmie brak naprawdę zaskakujących punktów zwrotnych, widz nie może bawić się w „zgaduj-zgadulę”, zaangażować się w seans. "Kontrabanda" nie trzyma za gardło, nie przyspiesza bicia serca, nie sprawia większej przyjemności. To film, którego mogłoby nie być. Ale jest – pozbawiony przemyślanej konstrukcji, dramaturgicznego potencjału, jasnego moralnego przesłania... To konfundujące: główny bohater najpierw rzuca przemyt, by zapewnić rodzinie uczciwe życie, ale kiedy do kiego wraca, okazuje się, że jest super, a moralne rozterki rozpływają się w powietrzu. To jedna z wielu fabularnych niekonsekwencji i wewnętrzna sprzeczność "Kontrabandy".
Giovanni Ribisi, choć powtarza swoją rolę z "Dziennika zakrapianego rumem" (tym razem ma jednak lepszą fryzurę, tatuaże, upija się droższym alkoholem i wygląda groźniej), jest jasnym punktem filmu, a sam Briggs jedyną postacią, której scenariusz zostawia choć odrobinę miejsca na zaistnienie. Właściwie jedyny śladowo rozrywkowy moment następuje na samym końcu i – z przyczyn oczywistych – nie wolno o nim zbyt wiele mówić. Trzeba tylko pamiętać, żeby przypadkowo nabytych plandek nie wyrzucać po żadnym pozorem. Bo, o czym autorzy wiedzą na pewno, głupi ma szczęście!