''John Carter'': Walka o wszystko - rozmowa z Taylorem Kitschem

John Carter” to najnowsze dzieło w 3D Andrew Stantona (dwa Oscary za filmy „Wall-E” i „Gdzie jest Nemo”), a przy tym ekranizacja klasycznej powieści Edgara Rice'a Burroughsa „Księżniczka Marsa” (1912). Rolę tytułową powierzono Taylorowi Kitschowi, który dał się poznać szerszej widowni jako Riggins w serialu telewizyjnym „Światła stadionów” („Friday Night Lights”). Jego bohater, młody weteran wojny secesyjnej, w niejasnych okolicznościach trafia na tajemniczą planetę Barsoom. Tam zostaje uwikłany w wielki konflikt pomiędzy tubylcami, Tarsem Tarkasem (Willem Dafoe) i księżniczką Dejah Thoris (Lynn Collins), która desperacko potrzebuje pomocy...

''John Carter'': Walka o wszystko - rozmowa z Taylorem Kitschem
Źródło zdjęć: © AFP

John Carter, w którego pan się wciela, ma za sobą niezwykle dramatyczne przeżycia. Czy ta rola była dużym wyzwaniem aktorskim?

Podczas pierwszej lektury scenariusza bardzo wciągnęła mnie fabuła. To historia wręcz stworzona do przeniesienia na duży ekran, dająca twórcom filmowym niesamowite pole do popisu. Widz poznaje przeszłość Johna Cartera: jego rodzinę, udział w wojnie secesyjnej oraz inne doświadczenia. To był kawał ciężkiego materiału do zagrania, ale dał mi solidne fundamenty, z których mogłem czerpać przy tworzeniu postaci na różnych etapach filmu. Na przykład w jednej ze scen widać Cartera bawiącego się swoimi pierścieniami. Dzięki temu, że znamy jego przeszłość, wiemy, jaka jest wymowa tej sceny. Dla aktora tak bogato nakreślona postać to fantastyczna sprawa, ponieważ pozwala naprawdę zagłębić się w rolę.

Jakim człowiekiem jest John Carter?

Jest kimś, kto stracił wszystko, na czym kiedykolwiek mu zależało. Powraca z wojny domowej i odkrywa, że jego żona i dziecko nie żyją. Podejmuje pracę w kopalni przy wydobywaniu złota, by zapomnieć o bólu. Stara się wyprzeć z pamięci dręczące go demony: poczucie winy za utratę rodziny, którą miał chronić, wyruszając na wojnę. Boi się znów wziąć na siebie odpowiedzialność i z tym lękiem zmaga się przez cały film. Po przeniesieniu na Barsoom trafia w sam środek wojny domowej pomiędzy królestwami Helium i Zodanga. Choć wszystko to dzieje się na innej planecie, konflikt bardzo boleśnie przypomina Carterowi jego ziemskie przeżycia. Nie dziwi więc, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Jednak postacie takie jak Dejah, Tars i inni przekonują go, że walczą w słusznym celu i każdy musi się zaangażować, czy chce tego czy nie. Carter już raz podjął decyzję i wszystko stracił... teraz próbuje stać z boku.

Akcja filmu przenosi się z Ameryki na obcą planetę. Jak pan się w tym odnalazł?

Rozmach tego filmu, interpretacja powieści przez Stantona oraz plenery i kostiumy tworzą imponującą całość, która wywarła na mnie wielkie wrażenie. Ten film jest przygodą zarówno dla mnie jako aktora, jak również dla granej przeze mnie postaci. Zaczynamy na początku XIX wieku na ulicach Nowego Jorku, przenosimy się na terytorium Arizony na Zachodzie, a kończymy na równinach Barsoom – wszystko to w jednym filmie. Odtwarzam postać Johna Cartera w różnych sytuacjach wymagających konkretnych, specyficznych emocji, które musiałem wyrazić. Nie przypominam sobie żadnego filmu, w którym dokonano by tego, co my tutaj. Zakończenie jest dość zaskakujące, bowiem przygoda zatacza pełne koło, ale by zrozumieć o czym mówię, trzeba to zobaczyć samemu.

Jak pan sądzi, co widzowie pokochają w tym filmie?

Jest tego niemało! Cały czas powtarzam, że sama scena z wielką białą małpą jest warta kupienia biletu do kina. Ta sekwencja jest po prostu niesamowita. Myślę, że widzowie polubią też bohaterów; na pewno znajdą w nich wiele podobieństw do siebie samych. To nie jest po prostu film z efektami specjalnymi i wybuchami oraz facetem, z którym się nie utożsamiamy. John Carter jest postacią, której los nas interesuje i dlatego z wielką uwagą śledzimy jego podróż. Obserwujemy, kim był i kim się staje, jego odrodzenie i nowy początek. Choć w filmie zastosowano oczywiście efekty specjalne, to są również doskonali aktorzy, z którymi miałem ogromne szczęście pracować.

John Carter przeżywa nie tylko emocjonujące przygody, ale i miłość do księżniczki Dejah Thoris, granej przez Lynn Collins.

W książkach Burroughsa jest to miłość od pierwszego wejrzenia i John zrobiłby dla Dejah wszystko. Ale w filmie trwa to dłużej, widz obserwuje stopniowy rozwój uczucia między Johnem a Dejah. Uwielbiam to ich ciągłe przekomarzanie się. Czubimy się i testujemy nawzajem swoją wytrzymałość, ale w końcu prawda wychodzi na jaw. To opowieść miłosna, dookoła której dzieje się wiele innych ważnych rzeczy. Ale to ten wątek jest swoistym kręgosłupem całej opowieści. Związek naszych postaci to początkowo granie sobie na nerwach, sprawdzanie, na ile możemy sobie pozwolić i jak druga strona na to zareaguje. To ulega zmianie wraz z rozwojem bohaterów. Ona przestaje go testować i zaczyna dostrzegać prawdziwego Johna, którego nawet on sam nie widzi. W czasie gdy związek Dejah i Johna się rozwija, dzieje się tyle innych ważnych rzeczy, że te ich prywatne momenty są czymś niezmiernie zasłużonym. Ich uczucie jest grą o najwyższą stawkę, dlatego nie można po prostu wrzucić do scenariusza: „Och, ładnie dziś wyglądasz”. Każde
słowo, każdy gest jest wyczekany i to czyni te momenty wyjątkowymi.

W jaki sposób reżyser Andrew Stanton przekazał panu swoją wizję?

Wizja Andrew Stantona była bardzo zaraźliwa. Jest genialnym reżyserem i nie sposób nie podążać za jego tokiem myślenia. Interpretacja powieści przez Stantona jest tak doskonała, że jeśli w nią nie uwierzysz, nie będziesz w stanie oddać niezwykłości fabuły i bohaterów. Nasze pierwsze spotkanie było fantastyczne. Byłem podekscytowany, ponieważ jestem wielkim fanem filmu „Wall-E”, a jak się później okazało, Andrew jest fanem „Friday Night Lights”. Od pierwszego dnia porozumieliśmy się w lot i obdarzyliśmy wzajemnym zaufaniem. Czuję się niezwykle uprzywilejowany, że opowiedział mi o swojej wizji, której stałem się potem częścią.

Czy lubi pan książki Edgara Rice’a Burroughsa?

Tak. Myślę, że Burroughs bardzo wyprzedzał swoje czasy, zwłaszcza w przypadku swej pierwszej powieści science-fiction „Księżniczka Marsa”. Ta powieść jest bardzo bliska temu, jak żyjemy teraz; są w niej problemy dotyczące braku surowców naturalnych i źródeł energii, wojen toczonych z powodu rasizmu i w imię religii. Pisarz doskonale trafił w sedno sto lat temu. W filmie poruszamy również te zagadnienia. Jednak najważniejsze w naszej wersji jest to, co Stanton zrobił z Johnem Carterem. Wziął zarys postaci z Burroughsa i rozbudował ją, pokazując, kim tak naprawdę jest John Carter i skąd pochodzi. Stanton dał mi kawał solidnego materiału, o wiele bogatszego niż ten zawarty w książkach. Możliwość czerpania z tak szczegółowych wytycznych dotyczących postaci była niesamowita i bardzo pomocna.

W jaki sposób John Carter dostaje się na Barsoom?

U Edgara Rice'a Burroughsa bohater po prostu budzi się na Marsie. Natomiast u Stantona Carter, uciekając przed Apaczami, ukrywa się w jaskini. Nie wie, że w tej jaskini są wrota, za pomocą których Thernowie przemieszczają się na swoją planetę i z powrotem. Carter zostaje przypadkowo przeniesiony, gdy wchodzi w posiadanie pewnego medalionu.

Carter zyskuje też na obcej planecie specjalne moce.

Nie lubię nazywać ich mocami, ponieważ wtedy wchodzimy w świat nadprzyrodzonych superbohaterów, a on do nich nie należy. Jego zwiększona siła i zdolności do skakania są rezultatem odmiennej grawitacji. Carter odkrywa brak grawitacji na Barsoom i musi się do tego dostosować. Na początku nie zdaje sobie sprawy ze swojej zwiększonej siły, a gdy to pojmuje, zaczyna zastanawiać się, jak ją wykorzystać do swoich celów.

W filmie nie tylko jest wiele akcji, ale także dużo dowcipu i lekkości.

Zdecydowanie. To coś, nad czym Stanton pracował od samego początku, podczas pisania scenariusza i kręcenia zdjęć. Carterowi przydarza się wiele zabawnych rzeczy. Ma też błyskotliwe wymiany zdań z Dejah, Tarsem, a nawet Woolą, swoim pso-podobnym opiekunem. Nawet niektóre gesty Cartera wnoszą do filmu pewną lekkość, jak np. wzruszenie ramion w scenie z białą małpą. To typowy humor sytuacyjny.

Woola zaś to jeszcze jeden ważny bohater.

Woola skradnie serca wszystkich! Jest fantastycznie wpisany w scenariusz, nie mówiąc o tym, że kilkakrotnie ratuje mi skórę, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny. Na początku szczerze nienawidzę go za to, że zdradza moją przykrywkę w obozie Tharków. I, co szczególnie denerwujące, wszędzie za mną łazi. Zawsze znajduje mnie we właściwych momentach, a czasami w tych zupełnie nieodpowiednich. Jest głośny i niezgrabny, trochę jak młody szczeniak. Jeśli ktoś ma zwierzę lub miał zwierzę dorastając, to wie, że związek między człowiekiem a zwierzęciem jest czymś zupełnie innym niż związek dwojga ludzi. Z czasem Carter burzy zbudowany wokół siebie mur i ukazuje swoją wrażliwą stronę, co czyni momenty z Woolą jeszcze wspanialszymi.

Znalezienie właściwych plenerów musiało być niełatwe.

Kręciliśmy wiele scen w plenerach stanu Utah, choć mogliśmy swobodnie nakręcić całe sekwencje z użyciem zielonego ekranu. Każdy plener, czy było to w Utah, czy w Londynie, był skrupulatnie sprawdzany i wybierany z wielką dokładnością. Czyniąc to, Andrew zadał sobie wiele trudu, by zachować autentyczność. Dla niego realizm jest ważniejszy od efektów komputerowych. Skupia się na tym, by uzyskać od wszystkich jak najlepszą grę aktorską, a gra w plenerze bardzo w tym pomaga.

Jak pracowało się panu z aktorami grającymi Tharków, ubranymi w kombinezony z sensorami, za pomocą których ich postacie były później modyfikowane komputerowo?

Aktorzy byli ubrani w coś, co przypominało szare pidżamy pokryte wielkimi kropkami; mieli też kaski z kamerami. W tym przypadku także chodziło o zachowanie jak największej autentyczności, ponieważ w owych pidżamach paradowali prawdziwi aktorzy, a nie statyści. Stanton zebrał niesamowitą grupę aktorów, którzy nadali tym postaciom indywidualny charakter. Jest taki moment w filmie, kiedy przyglądam się z bliska wyższemu ode mnie Tarsowi. A ponieważ Willem Dafoe stał na szczudłach, mogłem to zrobić w sposób przekonywający. Obecność aktorów grających Tharków była nadzwyczaj pomocna. To będzie odlotowe przeżycie, zobaczyć ostateczną wersję filmu, gdzie będę występował u boku wysokiego, czterorękiego Tarkasa i innych zielonych Barsoomian. Uczyniliśmy, co w naszej mocy, by wszystko wydawało się absolutnie autentyczne. Willem naprawdę tchnął w Tarkasa życie i osobowość. Jest niesamowicie profesjonalny i bardziej zabawny, niż się ludziom wydaje. To przyjemność móc go oglądać. Jego praca bardzo ułatwiała mi moją,
zresztą nie tylko jego. Samantha Morton, Thomas Hayden Church, wszyscy byli wspaniali.

Jak ważne było dla Stantona, by stworzyć wiarygodny świat?

Bardzo ważne. Akcja filmu dzieje się pod koniec XIX wieku, tak więc nie jest on osadzony w przyszłości. Zdarzenia na Barsoom również dzieją się w tym czasie. Dlatego też Andrew chciał stworzyć prawdziwy świat, który przemówiłby do ludzi, a nie futurystyczną krainę z aktorami biegającymi w kostiumach robotów. Jesteśmy dumni, że nasze starania zakończyły się sukcesem. Kluczowe okazało się stworzenie tego świata w taki sposób, by wydał się on ludziom bliski i by skłonni byli uwierzyć, że mógłby istnieć naprawdę. Andrew wykonał świetną robotę.

To pierwszy film Andrew Stantona z udziałem aktorów i postaci modyfikowanych komputerowo. Dlaczego to właśnie on okazał się najwłaściwszym reżyserem „Johna Cartera”?

Jest świetnym pisarzem i potrafi opowiadać, jak mało kto. Ten projekt wymagał przede wszystkim wiarygodnej opowieści osnutej wokół głównego bohatera i to się udało. Andrew Stanton jest inny, niż reżyserzy, z którymi do tej pory pracowałem. Prowadzi moją postać inaczej niż postaci Willema Dafoe czy Samanthy Morton. I na tym to polega. Wie, co zadziała w stosunku do wybranej osoby. Właśnie to różni go od moich dotychczasowych pracodawców.

Czy któraś ze scen, w których musiał się pan wykazać sprawnością fizyczną sprawiła panu szczególną przyjemność?

Uwielbiam sceny walki. Scena z wielką małpą była czymś, czego chyba nigdy nie zapomnę. Energia na arenie była fantastyczna. Wiedziałem od samego początku, z próbnych ujęć, że ta scena będzie robiła wrażenie. Walka toczy się o wszystko, to fantastyczne.

Rozmawiała Barbara Toennies

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)