Królowa jest tylko jedna
"Salt" to warty odnotowania comeback. Do kina akcji powraca Angelina Jolie, która po odnowieniu romansu za sprawą niedawnych "Ściganych", wyraźnie nabrała ochoty, by na ekranie poszaleć jak za dawnych lat, gdy jej filmografię wypełniały kasowe przeboje w stylu "60 sekund" i "Tomb Raidera". Co ciekawe, na jej barkach wraca też Phillip Noyce, już ponad dekadę nieobecny na mapie twórców kasowych blockbusterów, której niegdyś był rozpoznawalnym punktem. Oboje już raz się spotkali, przed 11 laty, na planie "Kolekcjonera kości". Warto odnotować, że kierowały nimi wówczas zupełnie inne niż dziś ambicje. Jolie, świeżo przed Oscarem za "Przerwaną lekcję muzyki" wciąż miała jeszcze do udowodnienia, że nie jest tylko córką Jona Voighta, z kolei Noyce wyraźnie czuł już przesyt kinem gatunkowym, czego dowiódł realizując niedługo później "Spokojnego Amerykanina" i "Polowanie na króliki", dwa kameralne dramaty zamknięte na dotychczasową publiczność.
30.08.2010 16:08
Jak to wygląda dzisiaj? Po dawnych lękach nie został najmniejszy ślad. "Salt" to konfrontacja dwóch świadomych swej renomy marek. Jolie i Noyce rozgrywają z nami udaną partię pokera, a choć mają słabe karty, to niech ich diabli, świetnie blefują! To właśnie oni ratują ten rozpisany przez rzemieślnika o zmiennym szczęściu (Kurt Wimmer obok świetnego "Equilibrium", podpisywał się głównie pod typową sztampą), dość banalny, bazujący na tanich zwrotach akcji scenariusz. Gdy raz reżyser umieszcza swą aktorkę w centrum zamieszania, adrenalina ma zapewniony trwały przepływ. W "Salt" nie ma czasu ani miejsca na zbędne przestoje, bo wszelkie niedoskonałości fabuły skutecznie grzęzną w sensacyjnym jazgocie. Auta spadają z wiaduktów, Angelina skacze po przejeżdżających autostradą tirach, a wokół świszczą kule.
Absurd odgrywa tu istotą rolę. Już w pierwszej scenie z udziałem Daniela Olbrychskiego, grany przez niego Orlow zdradza agentce Salt (Jolie) szczegóły radzieckiego planu "Dzień X", którego celem jest ostateczne zniszczenie Stanów Zjednoczonych za sprawą odpowiednio "zaprogramowanych" szpiegów. Jedną z pozostających w uśpieniu agentek ma być sama Salt. Fabuła filmu dość jednoznacznie kontrastuje tym samym z wyreżyserowanym przez Noyce'a dyptykiem przygód innego agenta CIA, Jacka Ryana. "Czas patriotów" i "Stan zagrożenia" opierały się na w miarę akceptowalnych realiach, podczas gdy "Salt" bliżej do żeńskiej wersji jednej z wybuchowych przygód Jamesa Bonda. Ale nie jest to zarzut! Korzystając z popisowych niedorzeczności (Salt nie straszne wysokości, logika i prawa fizyki) reżyser zawstydza panoszących się w Hollywood kolegów po fachu, którzy nad podobnym rozgardiaszem rzadko panują.
Ciekawostką jest fakt, że w obrębie rzeczonej, karmiącej się przesadą estetyki Noyce odwołuje się do lat dziewięćdziesiątych, a nie jak sugeruje najświeższy z obowiązujących trendów - do dekady wcześniejszej. "Salt" to triumf jednoosobowej armii - kino wyzbyte autoironii, poważne na tyle, na ile może sobie pozwolić, napompowane schematami, które zazwyczaj drażnią. Ale na Angelinę trudno się złościć. Noyce subtelnie operuje jej drapieżnym urokiem, podczas gdy ona, nawet z rozpaczliwie zapadniętymi policzkami, jest kokietką niezwykle wdzięczną. Rozdaje swoje razy tak, jakby uprawiała perwersyjną odmianę baletu. Ma to we krwi, wyraźnie to lubi. W sytuacji, gdy filmowe heroiny są w wyraźnym odwrocie, jest to świetna wiadomość.