Kultu nie można kupić
Wydanie "Nocy żywych trupów" na DVD zmusza do pewnych refleksji. Bo to już dawno przestał być film - to jest prawdziwe filmowe zjawisko.
Oglądanie tego niedoświetlonego, fatalnie zagranego i groteskowo napisanego na etapie scenariusza (czy taki etap w ogóle był) dzieła George'a A. Romero ma sens tylko w grupie. I to w grupie ludzi wprowadzonych - w ten lub inny sposób - w dobry humor. Doprawdy trudno opowieść o jedzących ludzkie ciało zombich traktować poważnie, a już zupełnie niemożliwe jest się na nim bać. Chyba, że ktoś naprawdę potrafi wprowadzić się w nastrój tamtych dni pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to ludzie po obu stronach oceanu karmieni byli strachami o zimnej wojnie, ataku nuklearnym i inwazji obcych. Teraz jednak wszyscy bardziej boimy się towarzyskiego blamażu i zalewu Niemców nad Wisłę, stąd napromieniowane trupy mogą nas tylko rozbawić. A do tego tak ucharakteryzowane, zagrane i ubrane/nieubrane trupy...
04.12.2006 18:07
Siła tego filmu tkwi jednak daleko poza efektami specjalnymi i wartką akcję. Jestem absolutnie przekonana, że tkwi ona w szczerości i prawdziwej pasji kina. Gdy ogląda się tych aktorów pozbawionych aktorskiego talentu, wybryki operatora pozbawionego środków, montażysty, któremu gdzieś umknęło, że te same kwestie słyszymy dwa lub trzy razy, to od razu potrafimy sobie wyobrazić ten plan filmowy. Dodajmy - rodem z Eda Wooda. Może nie umiem, może nie wiem - ale chcę i kocham tę sztukę. Może nie mam kasy, pewnie jej też nie zarobię - ale praca przy filmie jest taka zajmująca, kreatywna, ciekawa.
I ta pasja udziela się widzom - nie gniewają się na absurdy, tak jak gniewają się na braci Wachowskich za fatalny scenariusz "Matrixa Reaktywacji", nie gniewają się na błędy - tak jak gniewają się na Kawalerowicza za "Quo vadis". Bo tutaj nikt nikogo nie oszukuje, nie mami marketingowymi sztuczkami dla sławy i pięniedzy. Tu nie ma badań widowni, kampanii promocyjnych, wywiadów z J Lo i teledysków z Eminemem.
Tutaj ktoś próbuje opowiedzieć dość ciekawą i niebanalną historię z założeniem - chciałem, zrobiłem - a Wy oglądajcie lub nie. Tutaj nikt nie próbuje dorobić kultu do czegoś niekultowego. To po prostu jest w swej istocie kultowe. Tanie, szczere, z garstką fanatyków uwielbiających tę historię. No i jeszcze do tego owiane legendą wiszącego nad filmem fatum - aktor grający głowną rolę zginął krótko po zakończeniu zdjęć.
A o czym ona opowiada? Wszystko zaczyna się jak u Hitchcocka. Już w pierwszej scenie, dodajmy dość absurdalnej, para, jak się później okaże, rodzeństwo idą na cmentarz. Po cmentarzu wolno chodzi starszy człowiek, by już po chwili napaść na naszych bohaterów. Mężczyzna ginie, kobiecie udaje się uciec. Przed dusicielem chowa się w domku na uboczu. Po chwili robi się na dworzu całkiem ciemno - nie bardzo wiadomo dlaczego - a do domu, jak w teledysku Michaela Jacksona, zaczynają wdzierać się trupiobladzi, a czasem lekko pożarci przez robaki ludzie... Okazuje się, że w domu schowała się nie tylko panna Barbara, ale i czarnoskóry charyzmatyczny Ben oraz sterroryzowana przez męża-despotę rodzinka... Gdy się opowiada fabułę "Nocy...", nie to brzmi najlepiej. No i nie najlepiej wygląda. Ale oczu od "Nocy żywych trupów" oderwać nie sposób...
Słów kilka należy się także samemu wydaniu filmu. Tutaj trudno przesadzić z pochwałami dla MayFly. Trzeba przyznać, że podeszli do całości profesjonalnie. Na dwóch płytach, oprócz filmu, znajdujemy bardzo ciekawy dokument "Amerykański koszmar" o wpływie historycznych wydarzeń na tworzenie amerykańskich horrorów, zwiastuny filmu, filmografie, zdjęcia, komentarz ekipy zdjęciowej i aktorów oraz 5-minutowy fragment filmu 'There's always Vanilla', który Romero zrealizował 3 lata po sukcesie "Nocy...", a w dołączonej do opakowania książeczce przeczytać można obie - pierwszą i ostateczną - wersje scenariusza!
Na koniec chciałabym dodać, że Romero w jeszcze jednej kwestii przewyższa braci Wachowskich - wie, że czasem im krótsze, tym lepsze...